Przeczytałem „Innych ludzi” Masłowskiej. To świetna rozrywka, objaw talentu kolejny. Jej fraza wchodzi w ręce, spróbuję od niej uciec, ale niestarannie.
Nie wiem, dlaczego tak jest, ale często gdy czytam dzieła polskich pisarek i pisarzy, brakuje mi poczucia, że oni są spełnieni przez pisanie. Jakby to była dla nich tylko czynność, nie życie. To dla mnie atrakcja, magnes, kiedy pisanie jest też zabawą, jakąś sztuczką, przypomina opowieść przy ognisku, to źródło poezji. Właśnie to wydaje mi się interesujące i takie poetyckie u Masłowskiej (też ostatnio u Pawła Sołtysa, Łukasza Orbitowskiego): ja ci tu teraz zrobię, możesz przyglądać się lub nie, a na koniec i tak Jan Machulski, trzeba było uważać. Na przykład Świetlicki też to ma, niby gbur, ale wesołek, a pisanie to dla niego tlen. Nic to nie ma wspólnego z wesołością.
Zabawa nie wyklucza poważnego tematu. Poważny temat jest na świecie jeden: dlaczego jestem taki, taka, jaka jestem. Czy Masłowska dotyka tego w „Innych ludziach”? W nieznacznym stopniu. Miałem poczucie bezsilności, kiedy czytałem różne z nią wywiady z okazji tej premiery. Wszyscy pytali o Polskę. Niewiele ciekawego znalazłem w tych rozmowach, poza satysfakcją dziennikarzy z przeprowadzenia wywiadu z tak inteligentną osobą. „Zawsze powie coś takiego, że wow”. Jakby wywiady mogły się pisać samym językiem. Miałem wrażenie, że oni pytają obok.
No więc dziennikarze myślą o Polsce, o tym, co się wydawcy spodoba, ale Polska to nie znaczy oni, ci dziennikarze. Próbują więc rozmawiać „o tamtych”, czasem „o naszych” na dokładkę, a wcale o sobie samych. W nowej książce Masłowskiej w ogóle nie o to chodzi. Nie jest o tym, o czym by chcieli ludzie z gazet. Wywiady były nieciekawe, ale książka jest ciekawa. Przeczytałem ją dopiero teraz może właśnie dlatego, że rozmowy były zniechęcające, sugerujące coś innego, niż znalazłem w „Innych ludziach”. Masłowska fascynuje się językiem, nasłuchuje i notuje, ale nie zmierza do diagnozy wszechświata. Jeśli chodzi o warstwę społeczną, jej tekst można porównać do felietonu, a nie do pracy naukowej czy wielkiej publicystyki, którą wmawiają jej rozmówcy z mediów chcących uchodzić za poważne.
Najbardziej mi się podoba moment, gdy bohater spotyka w tramwaju dawnego kolegę ze szkoły. To Masłowska w skrócie, w soczewce, w pajdzie. Język, wiadomo, ale też uczucia: moment bycia złapanym na czymś wstydliwym, chojrakowanie, a dziurawych butów i napoju black kitranie. Zdarza się coś, co jest nam nie na rękę (jak nie ten ziomek co trzeba w tramwaju, jak grzeczna, ale pusta odpowiedź w rozmowie). Myślenie, jak nas oceniają – najbardziej dosłowne, bo goście dumają o sobie nawzajem, jakie tam oceny w szkole życia dostają. To jest to właśnie. Z perspektywy dziennikarza rozmowa z tą pisarką to szóstka jak w banku. O tym wywiadzie będzie głośno. No, jeśli tych wywiadów jest 40, to przykro mi, bez jakiejś wtopy głośno nie będzie.
Masłowska wraca do klimatu pierwszych dwóch książek i to jest dobre, choć język moim zdaniem nie brzmi już tak dobrze jak wtedy, nie śmiga jak rakieta, zdarzają się fałszywe tony. Mimo to dużo przyjemniej czytać jej poemat od wywiadów z nią, ale też od felietonów, tej celebracji fajności i fajnego spojrzenia na cokolwiek stanie przed oczami. Kreowanie świata jest ciekawsze, zwłaszcza gdy język jest pożyczony. Te drobne potknięcia wyeksponowane, te małe słowa podpompowane, zderzenia porobione – ona nie ma czułego stosunku do bohaterów, co wmawiają jej czytelnicy/krytycy, ale do języka. To samo miał Robert Brylewski, robiąc swoje cuda z mową komunistyczno-wojskowego, a później kapitalistycznego państwa, jego liderów, urzędników i dziennikarzy. Też w życiu, nie tylko publicznie. Żeby to robić interesująco, trzeba mieć anteny ustawione cały czas. On to miał i ona to ma.
A skoro już o muzyce i płytach – „Inni ludzie” znacznie lepsi niż płyta Mister D.