Sprzeczne reakcje znajomych na nowy film Skolimowskiego oraz napis „największy światowy sukces polskiego kina” na plakacie spowodowały, iż wybrałem się do tegoż polskiego kina na film – było nie było – trochę polski. Przygody miałem prawie takie jak Vincent Gallo, z tym że moja łagodna natura zaważyła na tym, iż nikogo nie zaszlachtowałem.
W stolicy dość sporego europejskiego kraju obok Ministerstwa Kultury jest kino Kultura, dwie sale rozdzielone kilkunastoma metrami podwórka. Film był w mniejszej sali (Rejs), tej za podwórkiem właśnie. Przejście po krzywych płytach ze sklejki, bo remont, wylany beton. W kasie młody mężczyzna: „Drukarka się popsuła, proszę iść do kasy kina Kultura”. Czy to mi popsuła się drukarka? Ale brnę z powrotem przez podwórko. Pada. Cena dwóch biletów – 38 zł. W drugiej kasie młoda kobieta: „Ma pan osiem złotych? Nie, nie można kartą”. I znów młody mężczyzna w pierwszej kasie, jednak potrzebny – przedziera bilety zza kontuaru.
Europejska Stolica Kultury.
Pójść na „Essential Killing”. Ostatnia chwila, prawda? Pierwszy plus – trwa półtorej godziny. Teraz, gdy nawet Almodovar, uchodzący niegdyś za żwawego, nie umie się zmieścić w 120 minutach, jest to świetny wynik. Drugi plus – Vincent Gallo. Facet gra. Twarzą, sposobem poruszania się, całym ciałem – magnetyzuje. Wiedziałem, że Gallo to nie tylko talent, ale także charyzma, ale to, że polski reżyser umie okiełznać charyzmę – to musiałem sobie przypomnieć. Trzecia sprawa – Skolimowski pokazał Polskę inną, niż znam z polskiego kina (mimo całej przelotności mojej znajomości z polskim kinem). Czyżby dlatego, że Polskę gra Norwegia? W każdym razie gra ją świetnie. Las, góry, zima są w „Essential Killing” (mógłby się dystrybutor wysilić na polską wersję tytułu) odpowiednikiem afgańskiej pustyni – miejscem dzikim i niebezpiecznym. Częściej można tu wpaść na zwierzęta niż ludzi, a napotkani homo sapiens więcej wspólnego mają z leśną zwierzyną niż przeciętnym zachodnim kinomanem. Tę obcość gra Gallo, panuje nad tym Skolimowski.
To film dla ludzi Zachodu. Nie mam na myśli tylko antyamerykańskiej wymowy, która gwarantuje szalone powodzenie na festiwalach, i sposobu pokazania pustego, zaśnieżonego kraju. To jeszcze w Polsce przechodzi gładko – znamy te krajobrazy i te wątki ideolo. Gorzej ze scenami, w których słychać polską mowę. Nie wiem, czy w innych krajach te nieliczne i krótkie zdania są tłumaczone, ale wśród kulturalnych osobników w kinie przy Ministerstwie Kultury budziły raczej śmiech niż refleksję typu „Gallo przecież nie wie, czego chce ten czy inny Polak”. Podobnie np. z tekstem „co jest, kurwa” w sytuacji, która i bez tego jest śmieszna. No ale powiedzenie w polskim kinie czy teatrze „dupa” to, jak wiadomo, najlepszy dowcip, dlaczego więc tego nie wykorzystać, nawet gdy potrzebna jest byle jaka, jakakolwiek kwestia. Moim zdaniem z liczbą tych odbić od powagi autor przesadził.
Od jakiejś połowy czy dwóch trzecich oglądałem film Skolimowskiego obojętnie, dość znudzony. Pomysł na wykorzystanie europejskiego krajobrazu to jego główna zaleta, później obserwujemy tylko listę historyjek, „przygód” – czym dalej, tym gorzej, i jedyna zagadka to to, ile ich jeszcze będzie przed wiadomym końcem.