Co tydzień ukazują się płyty zespołów, którym po drodze z brzmieniami glam rocka czy łagodnego punka końca lat 70. i shoegaze’u popularnego dekadę później.
Wywodzący się z Waszyngtonu Flasher jest naturalnie sześciomilionową nazwą na długiej liście grup grających gitarowe piosenki – na zmianę ostre i melancholijne. W porównaniu z The Breeders sprzed ćwierć wieku Flasher jest szybszy i gładszy. W porównaniu z dream popem The Beach House sprzed dekady mniej senny. Zawsze jednak bardzo znajomy. Ma w sobie nawet coś z przewiewnego kalifornijskiego rocka Hole, zespołu Courney Love. Wszystko już było.
Z drugiej strony, gdybyśmy mieli w Polsce takie cudo jak Flasher (to ich pierwsza płyta długogrająca, dwa lata temu debiutowali epką), krytycy pialiby z zachwytu. To pełne energii melodyjne granie, proste, ale kompetentne, z wokalami całej trójki muzyków, na czele z Taylorem Mulitzem znanym z zespołu Priests. Wyróżnia się chóralne przejście w „Material”, gitarowy zawijas i śpiew w kanonie w „XYZ”, partia saksofonu w „Business Unusual”. Nic poważnego, ale sympatyczne.
Tekst ukazał się 13/7/18 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji