Nawet najsławniejszy zespół alternatywy kiedyś zaczynał. Ta sława jest nietypowa: nie polegała na zrobieniu kariery w MTV i podpisaniu umowy z koncernem, lecz na konsekwentnym odmawianiu wejścia w show-biznes i trzymaniu się DIY (zrób to sam).
Z drugiej strony wyrosła z waszyngtońskiej sceny hardcore/punk grupa nie mówiła nikomu, jak żyć. Zespołem kierował Ian MacKaye, już wtedy legenda. Bardzo otwarty: „Gdy mieszkaliśmy razem, analizowaliśmy albumy Beatelsów – jeden po drugim (...) robimy to do dziś. Od 1986 roku!”, opowiadał w wywiadzie basista Joe Lally. Oni sami byli autorytetem dla Red Hot Chili Peppers i Arcade Fire.
W 1988 r. istniejące od roku Fugazi spędziło kilka dni w studiu, a owocem jest prezentowane teraz 11 piosenek. Wkrótce po sesji muzycy ruszyli w trasę, utwory zaczęły ewoluować, pojawiły się nowe, więc zrezygnowali z wydania kasety i wypuścili nagrania nieoficjalnie, zachęcając fanów do kopiowania. Wydana teraz płyta (prócz jednego nieznanego utworu) nosi w sobie paradoks: oto zespół odrzucający otoczkę, zajmujący się wyłącznie muzyką, nowi słuchacze dostają „tak jak miało być”, w formie najczystszej. Ci zaś, którzy znają Fugazi od lat, nie pozbędą się ogromnego kontekstu, jakim obrosła grupa. „Waiting Room” czy „Bad Mouth” są historią muzyki, a nie demówkami nieznanego zespołu. Trudno się przebić do jądra tej ważnej płyty, ale warto spróbować. Ukażą się wtedy świetne kompozycje – rock posmarowany dubem – ale też nieokiełznana energia Fugazi.
„First Demo” promuje też stronę dischord.com/fugazi_live_series, z blisko 900 zarejestrowanymi przez fanów i zespół koncertami Fugazi.
Tekst ukazał się 5/12/14 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji