Całkiem przyjemny zestaw piosenek, które nie wadzą nikomu i są podobne do siebie jak dwie krople wody, choć jest ich dziesięć. Cztery na cztery, tempa szybkie i średnio szybkie, wiodą prosty bas i proste bębny, pobrzmiewają klawisze, zdarza się gitara – jest niczym w starym, dobrym U2 (patos) lub New Order (wigor).
Trochę to podobne do muzyki z serialu młodzieżowego, do scen, gdy bohater w słońcu pędzi rowerem przez przedmieścia.
Internet pisze: ten wokalista chyba pomylił zespoły, on i reszta do siebie nie pasują. Co takiego robi Sam Herring? Gdy oni grają lekko i słonecznie, on śpiewa chmurnie i z wielkim zaangażowaniem. Ma nadmierną ekspresję, bardzo emocjonalne teksty („She looks like the moon/ So close and yet so far”), no i ten nieszczęsny sposób poruszania się, który widać było podczas występu w programie Davida Lettermana (tzw. dad tance, taniec taty; to najczęściej oglądany na YouTube występ w historii nadawanego od 1993 r. programu Lettermana). Jest tak, jakby Herring próbował zrzucić z siebie kolegów z zespołu, zapomnieć o ich istnieniu. Jego postawa odsuwa muzykę na bok, koncentruje uwagę słuchacza na tym, jak wokalista przeżywa, cierpi, łamie mu się głos. Dlatego słuchanie tej muzyki w trakcie prowadzenia jakiegokolwiek pojazdu byłoby dużą nieostrożnością.
Future Islands debiutuje w barwach kultowej alternatywnej wytwórni 4AD, ma więc coś, co ujęło szefów tego wydawnictwa. Jest to zapewne właśnie wokalista, bo to on wyróżnia zespół z Baltimore z masy synthpopowych grup. Na trzech wcześniejszych płytach Future Islands bawili kontrastem między tym, jak wesoło gra muzycy, a jak smutno śpiewa lider. Teraz, wobec pewnego zmęczenia brakiem rozwoju grupy, ten pomysł na granie raczej męczy. Dwa pierwsze numery są najlepsze, później nuda.
Tekst ukazał się 11/4/14 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji