Na etapie trzeciego albumu muzyka Gold Pandy stała się doskonale przewidywalna. Nie przepadam za takim obrotem spraw, choć można to (i jego) lubić. Najgorsze, że metoda konstruowania piosenek wypracowana przez Brytyjczyka nie może zaskoczyć chyba nawet jego samego.
Po tym zastrzeżeniu uznaję, że „Good Luck and Do Your Best” powstało dla przyjemności, dla zyskania podziwu i momentu zapomnienia. Jest to dziełko, misternie zrobiona zabawka. Zaczyna się od rytmu, często prostego, na cztery, od jakiegoś breaka. Można sobie wyobrazić modelki kroczące w ten rytm po wybiegu, biegaczki sunące przez park, postać z reklamy uśmiechającą się do perfekcyjnego espresso. Kobieca muzyka – mało basów.
Oprócz rytmów pejzaż utworów Gold Pandy stanowią delikatne, ledwo muśnięte klawisze, a także lekkie jak piórko sample, krótkie i pieczołowicie docięte. Czasem jako dopełnienie przemknie dźwięk gitary, trąbki lub uderzenia w klawisze rozstrojonego pianina („Time Eater”) czy próbka żeńskiego śpiewu, zapętlona i powtórzona jak partia instrumentu. Tak zrobione lekkie elektroniczne piosenki ocierają się o soul, nawet funk.
„Good Luck and Do Your Best” to bezpieczna płyta pozwalająca na spokojny sen. Łatwo załapać firmowy rytm Gold Pandy. Szkoda, że nie umiem odpędzić spod powiek widoku producenta siedzącego przy laptopie, sprawdzającego różne syntetyczne instrumenty, brzmienia, barwy, dodającego i odejmującego efekty. Przez to wydaje mi się, że kształt tej płyty może się w każdej chwili odmienić. Najbardziej byłoby mi wtedy szkoda fajnych „In My Car” i „Autumn Fall”.
Tekst ukazał się 15/6/16 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji