Był w jednej z najważniejszych grup lat 80. – hałaśliwym Hüsker Dü. Solo nagrywa nieczęsto, ale za to ambitne rzeczy. Nowy album Granta Harta odnosi się do „Raju utraconego” Miltona i tego, jak „widział” go zmarły przyjaciel Harta, William S. Burroughs.
Co słychać? Niewybitny, udręczony wokal (w stylu Jello Biafry), ostrą gitarę, charakterystyczne krótko cięte akordy, ascetyczne rytmy, staromodne proste klawisze. Znamy. Jednak im dalej w ten długi album, tym ciekawiej: biją dzwony i dzwonki, kraczą wrony, przemyka elektronika, bohater recytuje, nagrywa głosy w harmonii. Opowiada: „będziemy podbijać, a nie wyzwalać”, i dalej w tym tonie. „The Argument”, nawet gdy odciąć literacki rodowód, jest słuszna i zbawienna, co dobrze robi ewangeliom, gorzej natomiast rockowym albumom.
Mimo wszystko ta nowofalowa opera da się rozbić na zestaw przekonujących piosenek. Są tu gorzkie ballady w stylu Billy’ego Bragga i słodkie fokstroty o znalezieniu szczęścia w miłości, są pokrzywione pościelówy o spotykaniu aniołów w drodze do piekła. Przedwojenny jazz spotyka post pock. Hart to gość z czasów, gdy umiejętność grania i głos jak dzwon były nie tak ważne, jak szczerość, polityczność i metoda do-it-yourself. Zawsze jednak miał dryg do dobrych melodii. Dziś nie bez ironii sprawdza, co zostało ze zbuntowanych lat 80. I co? Brzmienia, nastroje i postawa „szukaj, burz, buduj”. Tylko i aż.
Tekst ukazał się 23/8/13 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji