Amerykański gitarowy niezal, jaki znamy od lat. Muzyka tak niechlujnie zagrana, że aż prawdziwa. Gitary buczą i rzężą, piosenki są tylko szkicami, można się zżymać na ich niedopracowanie, ale są przecież manifestem: patrzcie, to właśnie jest prosto z serca, pełne emocji i zaangażowania.
Guided By Voices nagrali kilkanaście płyt w kilkanaście lat i stali się symbolem rozkwitu gitarowej alternatywy na przełomie lat 80. i 90. W zeszłym roku zagrali comebackową trasę, co nie zawsze powinno skutkować nową płytą. Wiele takich powrotów kończyło się bardzo źle, a w dodatku wydaje mi się, że muzyka stricte gitarowa w roku 2011 zdychała w męczarniach. Publiczność dała wiele dowodów na to, że woli potańczyć.
A tu po siedmiu latach nowy album Guided By Voices. Nikogo ani niczego teraz jednak nie zbawią. 42 minuty, 21 utworów. Jak kaznodzieje mówią do młodych zespołów: pamiętajcie, że to tylko muzyka... a jak wam podeszły nowe piosenki? Fajne są „Spiderfighter”, „Chocolate Boy” czy „Wave”. Takie jak 20 lat temu.
Nowy Pollard w marcu. Nowe GBV w maju. Koniec świata jest dalej niż kiedykolwiek.
Tekst ukazał się 5/1/12 w „Dużym Formacie” – w portalu więcej recenzji