Piąta płyta Happy Pills miała być jesienią, chociaż zespołu miało nie być już nigdy. Niespodzianka się opóźniła, ale za to jest. Poznaniacy to pionierzy, protoplaści amerykańskiego prostego gitarowego grania na polskiej ziemi, są jak łagodne, piosenkowe oblicze Pixies. Wyprzedzili o wiele lat podobne polsko-amerykańskie zespoły, których dziś jest na pęczki, „Lampa” pisze o takich co miesiąc.
Happy Pills działali intensywnie już w połowie lat 90. Weszli z jazgotem gitar, z przesterem na bębnach, z przybrudzonym, przekrzywionym brzmieniem; z polskim akcentem Agi Morawskiej (od lat w Nowym Jorku) w nie zawsze gramatycznych tekstach. Czy polski akcent przebijał się też w muzyce? Nie słyszałem. Byli kompletnie różni na tle reszty polskich grup, ostentacyjnie odcięci od polskiej sceny – i w sensie muzycznej historii, i w sensie zaplecza podobnych zespołów.
Zamiast Morawskiej w Happy Pills śpiewa teraz Natalia Fiedorczuk. Wszyscy na osiedlu ich nienawidzą – znowu najlepsza dziewczyna w biznesie chce z nimi być. Chce śpiewać te słodko-gorzkie, urocze piosenki, melodie umoszczone w rozlanych gitarach, z charakterystycznie prostym, aż banalnym basem. Grają ci co zawsze: Szypura, Kochanowski, Kąkolewski. Do tego perkusista znany z „Lo-fi” (1998) Piotr Kończal i trzeci gitarzysta, weteran Sławek Mizerkiewicz. W tym składzie Happy Pills robią to samo co na poprzedniej płycie „Smile” (2001).
Zespół z Poznania (tam się wydaje płyty na przełomie zimy i wiosny – Strachy na Lachy, Muchy) jest ostentacyjnie odwrócony plecami do „dzisiaj” w rozumieniu tego, co robi w muzyce gitarowej kolejne pokolenie. Bardzo dobry pomysł. Słucham tego i jest tak, jakbym wrócił w mury szkoły sprzed 20 lat – wszystko jest takie samo, ale mniejsze i bardziej dostojne. Nowe piosenki prowadzą mnie dawnymi ścieżkami – wyróżniają się tytułowe przekorne „Retrosexual” (o, to przejście musiał dołożyć Szypura!), balladowe „The Wheel” (czy to nie z „Lo-Fi”?), natrętnie ilustracyjne „Melt” (muzyka drogi, zmian, rozstania; refren). Zespół urozmaica kawałki nie solówkami, tylko manipulowaniem przy dynamice, dodatkową melodią, chórkiem bez refrenu. Jest znajomo, bezpiecznie. Rozbraja „Always” śpiewane przez Krzysztofa Kochanowskiego – Pillsowy klasyk. W zwrotce proste bębny, regularny bas i brzęcząca swoją linię gitara. W refrenie łubu-du drugiej gitary, jeszcze jedna linia w kontrapunkcie, nieuchronny tamburyn... „And I’m sure I won’t look back” śpiewa Kochanowski, muzycznie ostentacyjnie grzebiąc w przeszłości. Na nowej płycie, jak w całym dorobku Happy Pills, może imponować pogodna melancholia. Ale czy jest dziś sens melancholijnie wspominać, jak w ’98 z melancholią wspominało się ’91? Czy w ten sposób nie oddaje się walkowerem dzisiaj, w którym jeszcze tyle można zrobić, przeżyć, tyle stracić?
Pytanie, czy dla HP znaczenie mają ewolucja i rozwój – bo nawet dziecko we mgle i kulawy pies, typowi uczestnicy ich koncertów, zauważą, że kompletnie nie o to chodzi w Happy Pills. Jest granica, za którą nie da się zrobić prostszej piosenki, bardziej chwytliwego refrenu, napisać jeszcze naiwniejszych słów... Oni są operatorami brzmienia, klimatu dźwiękowego, a dla bardziej podatnych – czarodziejami nastroju, falowania między beztroską a desperacją. Happy Pills nigdy nie mieli zostać odkryci przez Amerykę (romantyczna historia o samolocie zawróconym nad Atlantykiem 11 września 2001 r. i szybkim końcu zespołu). Może to dobrze, że drewno nie dojechało do lasu, bo nigdy też nie mieli odkryć Ameryki swoim graniem. Ich nowa płyta jest szczera i wiarygodna, jest jasne, że nie wracają na scenę i do nagrywania dla nielicznych fanów (jak zespoły z tamtych lat: Pixies, Soundgarden, Faith No More). Robią to dla siebie, dla odtworzenia tamtej ekscytacji, tamtej prawdy, za którą nic nie dostali w zamian.
Recenzja udostępniona przez serwis Polskiego Radia. Zespół twierdzi, że to pierwsza recenzja tej płyty w ogóle.