Z oporem nazywam autorów tej płyty muzykami. Artyści z Hati – na albumie „Metanous” to tercet – to ktoś więcej. Ich coraz rzadsze koncerty to performance, wejście w trans i otępienie, gra ze zmysłami. Wykorzystują instrumenty akustyczne, z którymi w czasie występów są wśród publiczności, a nie wywyższeni na scenie.
Dziś trzonem istniejącego od 2001 r. zespołu są Rafał Iwański i Rafał Kołacki. Grają na gongach, dzwonkach, grzechotkach, różnego rodzaju bębnach, złomie, ale nie tylko. Czasem dopraszają trzeciego muzyka, tak było np. z Z’evem, szamanem muzyki etno-industrialnej z Nowego Jorku. Na „Metanous” towarzyszy im Robert Dorowski grający przede wszystkim na didgeridoo (drewnianym lub bambusowym – to aborygeński instrument dęty wydający niski, buczący dźwięk).
Dzięki udziałowi Dorowskiego toruński zespół może w tych siedmiu utworach zaaranżować dźwiękową przestrzeń po nowemu. Inicjatywa należy do przeciągłych dźwięków didgeridoo, zresztą instrumenty dęte (okaryna, róg, rura z PVC) wykorzystują również Iwański i Kołacki. Sporo miejsca zajmuje też najbardziej naturalny dźwięk w świecie – oddechu.
Skarb jest schowany środku płyty, w utworze „Alpha et Omega”. Zarówno didgeridoo, jak i gongi grają niekończące się, stabilne dronowe dźwięki. W ostatniej części utworu na metalowych instrumentach jest wygrywana melodia, która zajmuje pierwszy plan. Trudno ją zapomnieć do końca płyty, to w niej objawia się tajemniczy wymiar muzyki Hati. Zestaw kilku dźwięków odkryty na chwilę, powtórzony, porzucony.
Później płyta tylko przybiera na intensywności, jest mniej sentymentalna niż w tym fragmencie, który tak przypadł mi do gustu. Najbardziej przejmujące jest „Fusion” – od początku mocne i wyraziste, odwrotnie niż budowane stopniowo „Purga”. Ten album ani przez chwilę nie nudzi i z tych kilku płyt Hati, które znam, jest najciekawszy.
Tekst ukazał się 17/11/15 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji