Hatti Vatti ma dryg do łączenia skrajności. Rytm stanowią podcięte wysokie dźwięki (jak z wytwórni Morr sprzed lat) zderzone z rozdygotanym uderzeniem stopy. Do tego niekończący się akord jak z nowojorskiego minimalizmu i przeszywający bas. Jeszcze pulsujące brzmienia i arpeggia przypominające ni to Kraftwerk, ni to Jarre’a, mrugnięcia syntezatora.
Hatti Vatti jest w latach 80. i dziś jednocześnie. Robi elektroniczny, ultrawrażliwy dub, sięga po r’n’b, nie odżegnuje się od brudnych brzmień typowych raczej dla hip-hopu i drum’n’bassu niż muzycznej awangardy. Stawia na puls. Wokalistów, od Sary Brylewskiej do Ciana Finna, wpasowuje w utwory idealnie, ta płyta to nie zbiór gościnnych popisów. Wplecione w muzykę strzępy rozmów czy zdań mogą być (jak u Skalpela) zarówno puzzlem w układance piosenki, jak i puentą, wypowiedzią muzyka wkładającego dane zdanie do utworu. Hatti Vatti deklaruje więc: „Number one is people, number two is music”; a za Zbyszkiem Cybulskim: „Po co się śpieszyć? Poczekamy do jutra, przyjdę po ciebie rano, rozumiesz?”.
Zeszłoroczny ambientowy album Hatti Vatti „Algebra” był bardzo dobry, ale ulotny, mniej czytelny. Teraz jest konkret. Dość popularnymi środkami artysta (swoją drogą gitarzysta punkowej grupy Gówno) zmontował album niepomijalny.
Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 14/3/14