Koncert muzyki z „Czarnobyla” był doskonały. Dystans społeczny paradoksalnie sprawił, że poczułem się częścią większej społeczności. Unsound jest skarbem, w 2020 roku jesteśmy szczęściarzami, że możemy bezpiecznie uczestniczyć w takim wydarzeniu, choćby jako atomy.
W warunkach pandemii Unsound zorganizował w Warszawie (z kilkoma lokalnymi instytucjami) koncerty czy raczej wydarzenia pod szyldem festiwalu Ephemera. Dzisiaj, czyli w niedzielę 13 września, będzie można jeszcze posłuchać Antoniny Nowackiej na zamknięciu wystawy „Wiek półcienia” w MSN nad Wisłą, Lyry Pramuk w Placu Zabaw nad Wisłą, a w Nowym Teatrze trzy występy ma Alex Baczyński-Jenkins. W listopadzie zagra Andrzej Nowak. Ja wybrałem się wczoraj na jeden z dwóch tego dnia koncertów Hildur Gudnadottir z muzyką z serialu HBO „Czarnobyl” (obok zdjęcie prasowe). To artystka nagrodzona Oscarem za muzykę do „Jokera”, żaden niezal spod kamienia.
Zresztą żadnego z tych wydarzeń nie da się zakwalifikować jako czystego koncertu. W pandemii wszystko jest inne, a tu inne było nie tylko rozstawienie krzeseł. Ale o tym później. Weszliśmy do hali przy Mińskiej 65 po wypełnieniu ankiet kowidowych, mierzeniu temperatury i trudnym rozpoznaniu znajomych twarzy przykrytych maseczkami i okularami. Specjalne okoliczności. Było jeszcze wcześnie. Przeszliśmy się wokół sceny – duży kwadrat pośrodku prostokątnej hali, nad nim rusztowanie z głośnikami i światłami, taki sześcian w chlebaku. Na górnych narożnikach sześcianu cztery wielkie głośniki skierowanie do zewnątrz i cztery mniejsze – do środka. Na dnie sześcianu stoły ułożone w kwadrat i sprzęt: syntezatory, komputery, maszyny, jakieś klawisze i kontrolery, jeden mikrofon. Miejsca na, jak myślałem, cztery osoby. Później okazało się, że osób będzie pięć – nie rozpoznałem kobiety, którą przez cały koncert zasłaniał mi obrócony do nas plecami Chris Watson panujący nad nagraniami terenowymi. Po jego prawej stronie była najskromniej obudowana sprzętem Hildur, która przed koncertem zdjęła buty. Dalej, w kierunku przeciwnym do biegu wskazówek zegara, był producent Sam Slater. Na ostatniej ścianie kwadratu, naprzeciw Hildur, stali tajemnicza kobieta – okazała się Theresą Baumgartner, odpowiadała za scenografię i choreografię świateł – oraz mężczyzna, w którym rozpoznałem Francesca Donadella, inżyniera dźwięku, producenta i autora miksu muzyki do „Czarnobyla”.
Scena przed koncertem
Zanim oni weszli na scenę, wszyscy w maseczkach, trzeba było zaczekać, aż hala wypełni się publicznością, poczuć na twarzy niepokój i zmęczenie w płynie. Wśród publiczności już nie wszyscy podporządkowali się regulaminowi, który podpisali – było parę osób bez maseczek, a trwający przy rurze od dymiarki ochroniarz z firmy Fosa podczas całego koncertu czujnie wystawiał nos. Krzesła poodsuwano od siebie na półtora metra. Ile może być tych miejsc, jakoś między 200 a 300? Dużo ludzi w czerni, ale też sporo wzorów kwiatowych, jakby edycja Flower Power nie skończyła się nigdy. W każdym razie dostałem trochę czasu na to, żeby schować telefon, odetchnąć i zrobić w sobie trochę miejsca na koncert.
Od momentu, gdy znaleźliśmy się w środku, towarzyszyła nam dźwiękowa pętla – lekki świst, gwizd czy wycie alarmowej syreny, bez przerwy i bez końca, ledwie z pewnym wyciszeniem. Na to nakładał się szmer maszyn, może z nagrania, a może z wentylatorów na Mińskiej. Nigdy wcześniej nie byłem w tym miejscu. Podłoga jest tam wyłożona drobną czerwono-szarą szachownicą, dawniej czerwono-białą, jaką widziałem kiedyś w mieszkaniu dziadków, taka była w łazience. Tutaj na połaciach mozaiki są betonowe łaty, jakby najpierw stanęły tu maszyny, a wiele lat później położono na podłodze posadzkę, już bez ich ruszania. Zresztą rozmiarów i kolorów tych kafli było więcej.
Zmęczona mozaika
Od początku w hali panowała ciemność. Przymykam oczy, staram się oddychać, mokra twarz pod maseczką. Mam szczęście, że udało się dostać na wcześniejszy koncert, ten o 17. Jestem pewien, że o 20 nie doświadczyłbym tego wszystkiego co teraz. W upalny, ale nie gorący wrześniowy dzień dla rozbiegu przespacerowaliśmy się przez park Skaryszewski. Psy, dzieci, piłkarki AZS wychodzące z boiska Drukarza. Złote wrześniowe światło – w hali na Mińskiej przefiltrowane przez dym z koncertowych maszyn. Gdzieś daleko od nas pojedyncze sylwetki w jasnym kwadracie (bardzo powoli wchodziło się na ten koncert), powyżej kaligrafowany napis „wyjście”, jak się skończy, to muszę go koniecznie obejrzeć, nie jest tu od zawsze, ale krój nie przynosi wstydu projektantowi.
Sam koncert był doskonały. Teraz wiem, co straciłem na zeszłorocznym Unsoundzie – wtedy chodziłem na koncerty dzięki uprzejmości organizatorów, na ten udało się kupić dodatkowy bilet, ale wir wydarzeń nie pozwolił mi wybrać się na pierwsze w historii wykonanie muzyki z „Czarnobyla” (Warszawa teraz była trzecia, po Berlinie w lutym). Przestrzeń na Mińskiej ponoć jest mniej industrialna niż opuszczony krakowski magazyn Telkom Telos, ale dystansowanie zrobiło swoje, podobnie maski na twarzach i uogólniona atmosfera dbania o bezpieczeństwo i zdrowie, która przecież z miejsca dodała całemu temu wydarzeniu posmak odtwarzania atmosfery katastrofy w Czarnobylu. Nagłośnienie znakomite, efekty wizualne, świetlówki biegnące po suficie – również. Niepokój był tak gęsty, że można by go szatkować stroboskopem, napięcie nie opadało ani na chwilę.
Na Mińskiej w gęstym białym dymie muzyka i światło poruszały się inaczej niż zwykle. W najbardziej intensywnych, industrialnych fragmentach chyba po raz pierwszy w życiu doświadczyłem działania stroboskopu w sposób, który był kojący, zbliżony do iluzji optycznej, niegroźny. Było tak: nakurzyli już tego dymu, dym płynął z rur jak spieniona woda z kolektora, kłębił się i podnosił, nie było już widać prawego skrzydła widowni, wkrótce zniknęło lewe, a ci, którzy byli po drugiej stronie sceny, zupełnie zniknęli mi z widoku. Piątka artystów była oświetlona, w krytycznych momentach choćby tylko światłem bijącym z ekranów komputerów. Ale. Te walące z wielką częstotliwością stroboskopy (ważne: nie świeciły w nas bezpośrednio) razem z dymem wywoływały iluzję polegającą na tym, że za Hildur i muzykami nie było tła. Gęsty dym potraktowany intensywnym migającym światłem dawał efekt śnieżenia kineskopowego telewizora. Wokół sylwetek tworzyła się intensywna poświata, a dalej był już tylko szum. Na miejscu nie dostrzegłem Bogumiły Nowackiej, a ciekaw jestem, co powiedziałaby o efekcie wymyślonym i stworzonym w ten sposób.
Z pamięci wyłaniały się występy 1988, Synów, a wcześniej Napszykłat. Te, powiedzmy, mniej licznie odwiedzone przez publiczność dawały poczucie odcięcia od reszty uczestników koncertu, samodzielnego kontaktu z muzyką. Ostatnio byłem w Komunie Warszawa, w szkole na Emilii Plater, gdzie poprzedzony przez Pawła Szamburskiego wystąpił właśnie 1988. Pandemia sprawiła, że mogłem ten koncert (tak jak Hildur) zobaczyć w nowej oprawie – skoro przez dym i tak nie widziałem artysty, a okulary co jakiś czas parowały, to ściągnąłem je, co jeszcze bardziej odizolowało mnie od otoczenia i pozwoliło uczestniczyć w koncercie inaczej niż zwykle. Czerwone światło przegryzające się przez dym w pierwszej części krótkiego występu nie miało dla mnie alarmistycznego kontekstu, odbierałem je raczej jako wzrost temperatury. Za to niebieskie światło w drugiej odsłonie w pewnej chwili mnie przeraziło – wywołało wspomnienie późnego powrotu plażą, kiedy wyślepiasz się, żeby dostrzec w mroku już nawet nie numer wyjścia z plaży, lecz w ogóle tablicę oznaczającą jakiekolwiek wyjście. Gdy noc zapada szybko, równie szybko zwiększa się niepokój, zwłaszcza gdy jesteś daleko od domu i nie wiesz, gdzie mniej więcej szukać tego wyjścia.
Przed koncertem na Mińskiej
Coś podobnego poczułem z Hildur. Nie wiem, kogo do kogo porównywać, bo i 1988, i ona z dużą wprawą, znakomicie sterują narracją, prowadzą publiczność przez nastroje. Ale mam jeszcze jeden punkt odniesienia. Świetlówki przywołały wspomnienie koncertu z muzyką ze „Stranger Things” prezentowanego przez Unsound w krakowskim ICE kilka lat temu. Wtedy miałem poczucie, że z ciekawej ścieżki dźwiękowej nie ułożył się idealny koncert – jakby postrzępione, krótkie motywy działały dobrze z obrazem, a sklejone w godzinny czy półtoragodzinny program dawały poczucie przesytu i niedosytu zarazem. Pewnie na takim odbiorze zaważyły moje oczekiwania, ale też pomysł samych artystów na towarzyszenie filmowi, działanie w symbiozie z obrazem, a do tego nobliwa przestrzeń ICE. Muzyka Hildur wypadła znacznie korzystniej, przejmująco, nie tylko ze względu na jej inny nastrój, inne instrumentarium (nagrania terenowe), głos, ale też po prostu na jej doświadczenie i miejsce. Tak jakby ona ogarniała całość tego serialu i ilustrowała w każdym momencie całość. Jakby myślała „płytami”, a nie „motywami” stworzonymi do konkretnych obrazów. Wyszedłem oczarowany.
ZSRR – USA 1:0. A „Czarnobyla” wciąż jeszcze nie widziałem.
Autorem zdjęcia jest Michał Murawski