Jeden z najlepszych warszawskich perkusistów ma solową płytę. Spieszę z uspokajającą informacją: nie śpiewa. Album jest zapisem koncertu, który Hubert Zemler dał rok temu w piwnicy na Chłodnej 25.
Z racji umiejętności można go nazwać jazzmanem, ale to słowo nie oddaje wyobraźni muzycznej, która wykracza i poza jazz, i poza europejskie czy amerykańskie pojęcie o bębnach. Zemler grał we wszelkich stylach z zespołami (Babadag, Calle Sol, Neurasja i Natu to nawet nie połowa) i wirtuozami (Zbigniew Namysłowski, Zdzisław Piernik). Były piosenki, były improwizacje – w tej formie to muzyk doskonały, taki co „się nie wpycha”. Team player. Na „Mopedzie” pokazuje, co może zrobić sam. Ciekawe, ale ryzykowne. Tak samo jak pisanie o tym w rubryce pop/rock, ale błagam, czego my tu już nie mieliśmy.
Dwie ręce i dwie nogi. Zemler zaczyna od drewna. Szura, głaszcze, uderza, wzbudza, wzburza, tłumi i akcentuje. Bierze się do blach. Ślizga się, dzwoni, przemyka, spaceruje, biegnie, skacze. Wydobywa, jak to się mówi, dźwięk. Nie mam pojęcia skąd. Robi to, i już. Gra jeszcze lepiej niż ten facet z Horny Trees, chciałoby się napisać. Lecz napisać nie wolno – bębniarzem HT „on to był bowiem”, jak mawiał nieoceniony Henryk Sienkiewicz. Czytelników do słuchania zapraszam.
Tekst ukazał się 23/2/12 w „Dużym Formacie” – w portalu więcej recenzji