Trzecia płyta założonej w Bydgoszczy improwizującej muzycznej międzymiastówki. Nie tylko krajowi dziennikarze widzą w Innercity Ensemble zjawisko istotne na światowej scenie. Niedawno „III” zajęło 3. miejsce na liście płyt mijającego roku według portalu The Quietus.
Najbardziej znaną postacią kolektywu jest Kuba Ziołek, inicjator założycielskiej sesji Innercity Ensemble i najmłodszy członek grupy. Wspominam o wieku, bo w IE grają postaci z różnych muzycznych epok, gdzieś między 30. a 40. rokiem życia. Grali jazz, post rocka, muzykę elektroniczną, ambientową czy etniczną.
Płyty IE są rezultatem improwizowanych sesji, materiał z „III” zarejestrowano latem zeszłego roku w pałacu w Ostromecku. Zespół od początku działa w tym samym, siedmioosobowym składzie, kolejne utwory i płyty są więc coraz bardziej „wyżyłowane”, poukładane. Tę najnowszą muzycy zapowiadali jako najbardziej skondensowaną, i tak się stało.
Nie znaczy to, że utwory są wyczyszczone do nagiego transu. Owszem, z perkusistą i dwoma perkusjonalistami w składzie można stworzyć monumentalny, niepowstrzymany rytm, ale w nowej płycie IE uwagę przykuwają pozbawione gorsetu metrum utwory, w których duże pole do popisu ma trębacz Wojciech Jachna – jak „III” czy „VI”.
Ten ostatni jest chwilą oddechu po klasycznym „V” z gęsto tkanym rytmem i wyskokami gitar. W „VI” Jachna maluje wzory trąbką, jest dyskretny syntezator i przede wszystkim organowa pętla czterech krótkich dźwięków, coś jak ton telefonu. Każde wtrącenie się instrumentu rytmicznego jest majstersztykiem, nie burzy melancholijnego nastroju, lecz go wzmacnia.
Uwielbiam wczuwać się w tętno zespołów Ziołka, zwłaszcza tych z grającymi na perkusjonaliach Rafałem Iwańskim i Rafałem Kołackim w składzie, gdy zaczyna się trans. Uwielbiam, gdy obaj trzymają jakiś fenomenalny rytm, a jednak najciekawsze na nowej płycie zdają mi się właśnie „VI” czy jawnie sonorystyczny „III”. Mam wrażenie, że w czasie sesji muzycy dość dowolnie wymieniali się instrumentami, by szukać nowych barw i dźwięków.
Album ciąży ku muzyce etnicznej, jakby w tych poszukiwaniach artyści chcieli nie budować na swoich doświadczeniach, ale zrzucić je z siebie i otworzyć się na coś nowego i wspólnego. Warto podkreślić, że Innercity Ensemble nie jest zespołem w rozumieniu rockowym. Nikt tu nie gwiazduje. A ten brak przywiązania do konkretnych instrumentów tworzy z muzyków nie grupę, ale jeden organizm – jakieś dzikie radio.
Tekst ukazał się 21/12/16 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji