Coś nowego dzieje się w muzyce Innercity Ensemble. Wydany po trzech latach przerwy album „IV” to dobrze przemyślana i skomponowana całość.
Metoda się nie zmieniła, nagrania powstały podczas trzydniowej sesji w pałacu w Ostromecku latem 2018 (nikomu tu nie zaszkodziła nieobecność na Off Festivalu). Nowy album jest jednak znacznie bardziej melodyjny i przestrzenny niż poprzednie, a przy tym pełen drobnych szczegółów (niezastąpiony duet Iwański – Kołacki, elektronika Dziubka, Maćkowiaka, Ziołka). Tak jakby muzycy weszli do studia zagrać dobrze przygotowane i przećwiczone piosenki – wychodząc z improwizacji, doszli dalej niż kiedykolwiek wcześniej.
To prawdziwe, ale zwodnicze, bo ważną rolę odegrał tu miks, którym zajął się Ziołek, a także dogrywki do poszczególnych utworów. Do krótkiego wstępu do płyty, utworu „Rekonstrukt 1”, dograł się np. Freeze, ale dzieje się znacznie więcej. Uwagę zwraca śpiew Ziołka w trzech utworach – z wcześniejszych działań Innercity Ensemble tego nie pamiętam – oraz Jaśminy Polak (tylko w utworze „The Great Kuyavian Meadows”), a także częste wykorzystanie przez trębacza Jachnę elektrycznych organów. „Ja akurat w muzyce najbardziej lubię ładne piosenki, więc była to dla mnie decyzja zupełnie naturalna”, mówi o śpiewaniu Ziołek. Te piosenki się udały.
Perkusista Popowski razem z Kołackim i Iwańskim napędzają śpiewaną „Catalinę”, gdzie Jachna gra na trąbce bardziej po jazzowemu niż w przekroju całej płyty, Dziubek błyszczy w singlu, w rozmarzonym, punktowanym samplem jakiegoś okrzyku „Suave Machines” oraz w „Albatrosie”, gdzie łagodne dźwięki trąbki swobodnie płyną nad gęstą rytmiczną materią. Czuję, że mocno popracowano tu nad tym, by każdy moment płyty miał podobny nastrój i żeby panowała równowaga między partiami poszczególnych muzyków. Mimo całej różnorodności, momentów wspólnej, intensywnej gry oraz wyciszeń, albo bardziej syntetycznych i naturalnych fragmentów – to cały czas jest jedna płyta.
Dotychczasowym trzem albumom, wydanym w latach 2012–2016, było w jakiś sposób do siebie blisko. Ten jest inny nie tylko ze względu na piosenkowość, śpiew, intensywną postprodukcję, ale też złożoność kompozycji. Najbardziej lubię singiel „The Great Kuyavian Meadows”. Zanim wejdzie tu główny, porywający motyw basu i organów (nazwijmy go „optymistycznym”), po nich perkusjonalia i wokal, a potem trąbka – rozegra się wstęp z łagodnymi elektronicznymi arpeggiami (głowy nie dam, że Ziołek nie powiela ich gitarą graną „na żywo”). W połowie utworu czeka już relaksująca podgrywka na gitarze (chyba) Artura Maćkowiaka, w trzech czwartych gitarowy duecik, a w ramę głównego motywu będą wchodzić jeszcze akcenty elektroniczne i perkusyjne, nie wspominając o doskonałych pauzach czy zwyczajnie „zatrzymaniu ręki”, gdy wymaga tego dramaturgia utworu.
Patrzę jeszcze raz na listę utworów, ich tytuły, znaczek „This band supports LGBTQ+ rights” i widzę w muzyce Innercity Ensemble szczególny związek między wolnością, polityką i przyrodą. Domyślam tu sobie postulat dbania o to, na czym nam zależy. Ten cytat z Ziołka o tym, że zwyczajnie starał się zrobić to, co najbardziej lubi w muzyce, brzmi ironicznie, ale wierzę w jego szczerość i przekładalność na inne dziedziny.
Pingback:Najlepsze płyty roku 2019 - Jacek Świąder | Ktoś Ruszał Moje Płyty