Podróż zimowa. Nie śpiewa się tych „Pieśni”, nie nuci. Elektronika – zacinająca się, szemrząca i rozdzwoniona – zostaje tu pojednana z muzyką kameralną bez szkody dla żadnej z nich.
Nad adaptacjami religijnych pieśni, od dzieciństwa mu bliskich, Michał Jacaszek pracował przez kilka ostatnich lat. Jego „Pieśni” są zgrzebne, jakby spoza czasu. W dronach, krótkich samplach, granych przez smyczki strzępach melodii dawnych pieśni artysta zawarł martwy chłód, chłód za późnego pojednania. „Pieśni” są moim zdaniem opowieścią o nieobecności, o uniknięciu czegoś, ominięciu. Można to wziąć dosłownie, nieobecność wyraża brak śpiewu – bo dopiero w zamykającej zestaw „Bogurodzicy” odzywa się głos, ludzki nie ludzki.
Te nieśpiewane pieśni są perfekcyjnie zaaranżowane. Jacaszek umiejętnie steruje odbiorem, zostawia sporo miejsca dla wyobraźni. Za pomocą redukcji środków, powtórzeń, stopnia wyeksponowania rytmu i zanieczyszczenia poszczególnej próbki dźwięku przesuwa uwagę słuchacza z pierwszego na drugi i trzeci plan. Przy tym robi muzykę bardzo uczuciową. Domeną artysty są melancholia i transcendencja, których na płycie „Pentral” szukał dosłownie w murach gotyckiej katedry, na „Glimmer” w muzyce barokowej i XIX-wiecznej poezji, a na chyba najbardziej znanych (także w świecie) „Trenach” – w słowiańskim smutku, elegijności. Jacaszek zajmował się już muzyką filmową („Sala samobójców”), ale mam przeświadczenie, że to raczej jego utwory należałoby ilustrować obrazem bądź ruchem.
Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 24/1/14