W Polsce ukazała się książka „Załatw publikę i spadaj. W poszukiwaniu Jamesa Browna, amerykańskiej duszy i muzyki soul”. Dobry tytuł.
„Załatw publikę i spadaj”. Trudno nazwać ją biografią, bo nie śledzi miesiąc po miesiącu kariery i życia prywatnego amerykańskiego gwiazdora, ale daje dobre pojęcie o tym, kim był.
Autor książki James McBride sam jest muzykiem, saksofonistą, do tego dziennikarzem i pisarzem. Jeśli James Brown jest królem soulu, to jego młodszego imiennika należy nazwać rycerzem. Od samego początku jest bowiem jasne, że czytamy opowieść o artyście, który miał gorszy start, był ośmieszany, nazywany wariatem, a przede wszystkim traktowany gorzej niż biali. W dodatku walczył z nierównościami, więc miał jeszcze bardziej pod górkę. McBride chce oddać mu sprawiedliwość.
Co innego widzieliśmy w filmie fabularnym „Get on Up” (2014) Tate’a Taylora. Po jego projekcji dziwiłem się: jak to, Brown unikał walki o prawa czarnych? McBride rozprawia się z filmem już na pierwszych stronach. Podkreśla, że producent Mick Jagger jeszcze w latach 60. poczuł się upokorzony przez Browna, który poprzedzając koncert Stonesów, zakasował ich. To wtedy Jagger zaczął kopiować ruchy sceniczne Browna, a pół wieku później przywalił mu filmem, w którym zrobił z niego karykaturę.
McBride uważa, że Jagger nie był wyjątkiem. Brown jego zdaniem dawał więcej, niż brał, a przeciwna była sytuacja białych, którzy mieli z nim styczność. Z tego swoistego pojedynku utalentowanego, charyzmatycznego czarnego z nizin i pozbawionego głosu białego z klasy średniej spod Londynu McBride czyni moim zdaniem metaforę relacji między Afroamerykanami a białymi.
Właśnie, Afroamerykanie. Autor konsekwentnie pisze: czarni. W sumie nic dziwnego, jeśli za główny temat obiera się losy autora piosenki „(Say It Loud) I’m Black And I’m Proud”, ale przez kilkadziesiąt pierwszych stron wciąż potykałem się o to słowo. Kiedy więc McBride wspomina o „śmietniku zaginionej historii Murzynów amerykańskich”, gdzie miała trafić historia akompaniującego Brownowi zespołu The Famous Flames, wiemy już, o co walczy ten rycerz.
W „Załatw publikę i spadaj” los czarnego opowiada czarny (a precyzyjnie: syn Afroamerykanina i Żydówki z Polski) z Brooklynu. To, co w przypadku każdej biografii pozostaje niewypowiedziane, dostajemy w formie kawa na ławę: to również historia moja, autora, sam decyduję, co chcę powiedzieć, i nie udaję obiektywnego. Zły biały przemysł muzyczna kontra wielcy czarni artyści – to zdanie bohatera, to zdanie autora, to zatem rzeczywistość.
Książkę McBride’a uważam za natchnioną gawędę. Takich historii słucha się najlepiej przy ognisku albo nad rzeką, nocą, by móc lepiej sobie wyobrazić wydarzenia. Ta forma miewa zabawne konsekwencje: w książce Brown nigdy nie przeklina i wciąż napomina napotkane dzieci, żeby się uczyły. Wynika to pewnie z pobytu w więzieniu, gdy miał 16 lat – omal nie zrujnowało mu to życia. Tyle że autor książki tyle razy cytuje ów nakaz nauki, że Brown nabiera rysów dobrotliwego Lenina, w radzieckich książkach – ideału bez skazy.
Skoro o dzieciach mowa, to McBride właściwie milczy o dokonaniach Browna jako domowego tyrana bijącego kolejne żony. Bartek Chaciński służnie zauważył w „Polityce”, że w epoce #metoo trudno obronić to pominięcie – rzuca ono cień na całą książkę.
McBride skupia się natomiast na testamencie Browna. Chciał on przeznaczyć majątek na naukę dzieci z biednych rodzin w swojej okolicy, ale bitwy prawników o zarząd nad fundacją Browna sprawiły, że niemal wszystkie pieniądze poszły na procesy i do tej pory ostatnia wola Browna nawet nie zaczęła być spełniana. Trudno jednak całą winę zwalać na białych prawników: z książki wynika, że gwiazdor po prostu nikomu nie ufał, a jeśli już ufał, to na tyle, że wciągał taką osobę w jakieś niejasne interesy.
Oczywiście książka zawiera niesamowite anegdoty. W 1974 r. Ron King zorganizował bokserską walkę Alego z Foremanem w Kinszasie. Brown wystąpił wtedy na stadionie, co można oglądać na YouTube. Na imprezie po występie odmówił przyjęcia drogocennego diamentu, gdyż kłóciłoby się to z jego credo wyłożonym w tytule książki. Po koncercie należało w wielkim stylu zniknąć, by zrobić większe wrażenie.
Nie znałem też historii o tym, że rodzina Browna w epoce zimnej wojny musiała się wynosić z rodzinnego domu – w okolicy budowano fabrykę bomb. Później gwiazdor miał widok z nowego domu na Savannah River Nuclear Site. Nie spodziewałem się, że zimna wojna może spowodować migracje podobne do tych związanych z II wojną światową. W ten sposób pogranicze Georgii i Karoliny Południowej stało mi się bliższe, niż myślałem.
Z relacji McBride’a wynika, że Brown był samotny, przepracowany, bardzo wrażliwy i zamknięty w sobie. Jednak filmie nie było błędu: dla Browna fundamentalne znaczenie miało utrzymywanie w idealnym stanie zębów i włosów. McBride wielokrotnie wspomina o tym, że po koncercie – a raczej popisie wokalnym połączonym z morderczym tańcem – Brown zwykł siedzieć przez trzy godziny pod suszarką do włosów. To było ważniejsze niż rodzina? Miał wybitnych muzyków i kompozytorów, ale go opuszczali, bo ich dręczył nie tylko dla uzyskania lepszych efektów muzycznych, ale też – na co wiele wskazuje – dla przyjemności.
Wpływ Browna na kulturę jest jedna kniezmierzony. Jimmy Page stwierdził, że Brown stworzył własny, pełnoprawny gatunek muzyczny. Na YouTube można oglądać występ z 1980 roku, podczas którego Brown zaprasza na chwilę na scenę Michaela Jacksona, ubranego w mundur wzorowany na tych noszonych przez starego mistrza, a młodziutki gwiazdor wykonuje taniec podobny do tego, który wymyślił Brown.
Król soulu śpiewał z Luciano Pavarottim i hiphopową grupą Full Force, muzyczne hołdy składali mu inny wielki czarny artysta Charles Bradley i biały nowojorski zespół Tom Tom Club w słynnej piosence „Genius of Love”. Uwielbiam piosenkę „Living in America” do „Rocky’ego IV”, w którym czarny bokser Apollo Creed mierzył się ze złowrogim radzieckim mistrzem granym przez Dolpha Lundgrena. To była gwiazda pop.
W Polsce działało to trochę inaczej. U nas ceni się gwiazdy inteligenckie, jak Grechuta, Niemen, Osiecka, Przybora, Wodecki. Ludzie niewykształceni, dla których szansą wyjścia z niebytu była wyłącznie kariera muzyczna lub sportowa, są nieliczni. To pewnie kwestia ostatnich lat i nawet nie hip-hopu, ale postaci tak mrocznych jak Michał Wiśniewski, Doda czy ten discopolowiec, który jest kolegą szefa TVP. Tyle że oni nie są czarni.
Dlatego nawet jeśli dziś słuchamy Beyonce czy Kendricka Lamara, to wciąż mamy do odrobienia lekcje z historii czarnej popkultury. Książka McBride’a jest w tym bardzo pomocna.