Jasne, że to to samo co na pierwszej płycie. Skład, producent, znów osiem, i to podobnych, numerów, okładka co najmniej nawiązująca. Dwóch facetów, perkusista i gitarzysta, tak się teraz gra, nawet w Polsce.
Nawet do nas przyszła jakaś tęsknota za „prawdziwym” graniem, rock and rollem, surfem, garażowym punkiem, szczerością. Gdzieś w innym punkcie mapy dzisiejszej muzyki przecinają się osi punk rocka i metalu. Japandroids i podobni w porównaniu z tymi nowymi „ciężarami” mają o wiele więcej melodii. Bo to ma być ostre, wciągające słuchacza koncertowe granie – bębny tłuką, gitara łoi – ale jak co do czego, to w refrenach „hołołoł”. Zwrotka, refren, aż cztery minuty, ale zlatuje prędko. Już.
I to nie ma nic wspólnego z jakąś głupią nostalgią, to ich bieżąca amerykańska młodość, czysta radość. Japandroids to jeden z tych cudownych zespołów, które stawiają ekspresję i naturalność przed innowacyjnością, dlatego to wszystko tak podobne do pierwszej płyty. Najważniejsza w muzyce jest dla nich energia. Mimo tego z pozoru nieokiełznanego hałasu „Celebration Rock” daleko do starych dobrych kalifornijskich hardkorów z przełomu lat 70. i 80. To ładniutkie piosenki z przesterem. Jak pisano niegdyś przy rysunkach satyrycznych, „można i tak”. Frajda jest.
Tekst ukazał się 6/6/12 w „Dużym Formacie”