Wydana przez Antenę Krzyku płyta muzyków kojarzonych z Bydgoszczą i okolicą porywa wysoką energią. Słyszę tu muzykę niezależną rodem z lat 90., tyle że Javva to chyba czysta zabawa, bez misji.
W 2019 roku brak misji brzmi całkiem nieźle, obiecująco, lekko. Czy mogliby zrobić coś innego? Oni, dorośli biali ludzie śpiewający po angielsku, panujący nad instrumentami, aranżami i dynamiką utworów? To po prostu dobre, zaangażowane granie, ale zaangażowane właśnie w granie, a nie w zbawianie świata. Jest w tym jakiś post, choć nie wiem, czy nazwałbym go posthardcore’em. Płytę Javvy można opisać przez świeżość brzmienia albo przez to, jak żywy obraz muzyki niezależnej lat 90. przywołuje. To są niby sprzeczne rzeczy, ale na „Balance of Decay” bliskie sobie.
Już okładka autorstwa Dawida Ryskiego sugeruje muzyczne wpływy afrykańskie. Maska i małpa, kolor i rytm tego obrazka – to musi być bitowe i jest. Na bębnach gra Bartek Kapsa, pamiętany jako muzyk Contemporary Noise Quintet (Quartet, Sextet), a dla mnie przede wszystkim Something Like Elvis. To niewyobrażalne, jak taki facet może wejść między trochę młodszych, ogranych już muzyków, i swoimi groove’ami wyznaczyć pole gry dla nich (w porządku, także dlatego, że jest producentem tej płyty). Późne SLE słyszę tu wszędzie, nawet w wokalach „Erebus”. Jeśli do intensywnej gry Kapsy dodam klawisze Łukasza Jędrzejczaka, dyscyplinę gitarzysty Piotra Bukowskiego i dość gitarowy sposób grania na basie Mikołaja Zielińskiego, to mam komplet – i coś, co przypomina mi swego czasu bardzo ważną dla mnie kasetę All-Scars. To był zespół z Waszyngtonu, w którym grali Brendan Canty i Chuck Bettis, widzę, że na 15-lecie zamknięcia zespołu wrzucili to na Bandcamp, polecam.
Jędrzejczak śpiewa tak dobrze jak Bettis. To charyzmatyczny team player, na „Balance of Decay” po prostu idealny – lepszy niż jacyś Amerykanie, bo nasz i prawdziwy, urodzony w muzyce niezależnej. Nie zgrywa kogoś, kim nie jest. Moc utworu „Kua Fu” bierze się z połączenia głosu Jędrzejczaka z żeńskim wokalem Anny Niestatek, gdzie indziej chórki dośpiewuje Zieliński. Moje ulubione to pewnie energicznie otwierające album „Pad Eye Remover”, później „Bangau” i sposób, w jaki rośnie ten utwór, a pomiędzy – trochę odstające od reszty, rozbujane i trudne wokalnie „Pan American”.
Czyli zacząłem ostrożnie, ale bardzo się przekonałem. I polecam.