Nie pierwszy zestaw nagrań z – wydawałoby się – dawno wyczyszczonego archiwum zmarłego 42 lata temu gitarzysty. Wszystko to utwory studyjne, z lat 1968–69. Już znane, jak „Somewhere”, ale w nieznanych wersjach.
Grają przeróżne składy, najwięcej udzielają się basista Billy Cox oraz perkusiści Buddy Miles i Mitch Mitchell. W soulowym „Baby Let Me Move You” wymiata saksofonista i wokalista Lonnie Youngblood, u którego Hendrix był muzykiem sesyjnym, jeszcze zanim stał się sławny. Słuchanie Hendrixa jako akompaniatora to duża frajda. Na pierwszy plan wystawia on też braci Allenów z The Ghetto Fighters. Najważniejsze w „People, Hell And Angels” jest to, że żadnych ścieżek nie dograno po latach w studiu, dano spokój muzyce, którą ci wszyscy artyści nagrali „tam i wtedy”. A do tej pory nie znamy nazwisk części z nich, bo Hendrix często nagrywał „nieoficjalnie”, gdzie popadło. Ten materiał teraz zmiksował i ułożył w bardzo dobrze brzmiący album jego dawny inżynier i rówieśnik Eddie Kramer. Płyta pokazuje, jak Jimi zerkał w stronę funku i soulu. Kim jeszcze mógł być.
Zostało kilka zdań, żeby objaśnić wagę dokonań Hendrixa, faceta, który zmienił świat, choć wskoczył w blask świateł na ledwie trzy lata. No to tak. Jest tu zagrany pierwszy raz na Woodstocku numer „Izabella”. Dla tak prostych i przejmujących słów wymyślono poezję: jest wojna, chłopak z okopu pisze do dziewczyny, marzy o chwili, gdy będzie obejmował ją, a nie karabin. Grają to Cox i Hendrix, koledzy z wojska sprzed lat, i drugi gitarzysta Larry Lee, świeży weteran z Wietnamu. Cudo. Między podejściami do „Izabelli”, tego samego dnia, machnęli dla odpoczynku „Easy Blues” – popisy, zabawa, improwizacja. Co on tam wyczynia! Taki był, dwudrożny, tak to się uzupełniało. Super, że na „People...” to słychać.
Tekst ukazał się 15/3/13 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji