Na poprzednim albumie Julia Marcell z dziewczyny za fortepianem, jakich wiele, przemieniła się w osobistość ekspresyjną i śmiało eksperymentującą. Teraz spodziewałem się więc nowego kroku w stronę awangardy, ale olsztyńsko-berlińska artystka miała w głowie inny plan.
„Sentiments” brzmi bardziej rockowo i piosenkowo niż dwie jej pierwsze płyty. Może ze względu na sposób rejestracji „na żywo”? Można porzucić porównania z Björk, a Marcell kojarzyć wypada teraz z PJ Harvey czy Melą Koteluk. Świadczą o tym singlowe „Manners”, surowo brzmiące „Superman” albo rockowe „Teacher’s”.
Kontrastem dla nich są ballady w rodzaju „Piggy Blonde” i „North Pole”. Pierwszej brakuje konkluzji, ale ta ostatnia – kojąca, żwawa, dość błaha – w dorobku Marcell brzmi świeżo. Takich zdań jak: „Dying in the living room/ to the music from America/ so proudly universal/ that they like to call it soul”, trzeba koniecznie pisać więcej! Marcell ujawnia moc także w wyciszonej balladzie „Maryanna”. Za to do wora z przebojami pop można wrzucić udane „Twelve”, gdzie wraca w tekście motyw nauczyciela. Tam, gdzie wokalistka w ten czy inny sposób dominuje utwór, jest dobrze. Nie oszukujmy się, to jej wokal jest największym atutem „Sentiments”.
Szkoda, że napisane po angielsku teksty wydają się mało istotne, jak tło. Ten polski – „Cincinna” – na ich tle błyszczy. Zespół Julii brzmi tu jak miłośnicy polskich lat 80. w rodzaju Afro Kolektywu. Ona sama też kipi energią, słowa są za to rozchwiane: „I by się chciało/ i coś mnie męczy”. Ten niezły album odbieram właśnie w tych kategoriach. Artystkę stać już na to, by uderzyć na odlew, wziąć, co do niej należy – ale tą płytą dopiero bierze zamach.
Tekst ukazał się 17/10/14 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji