Największe ego w hip-hopie na swojej piątej płycie jest więcej niż producentem. Oprócz hip-hopu chce być największe w jeszcze kilku konkurencjach. Kanye West wychodzi z kryzysu i nagrywa piosenki po sześć, siedem i dziewięć minut. Odkrył już wszystkie karty czy może za chwilę zrobi coś jeszcze lepszego?
Nie zdziwię się, jak ktoś sieknie dysertację naukową o tej płycie. Nie mam pojęcia jak, w skąpej formie recenzji, opisać ją kompletnie. Unikanie autotematycznych wstawek mogłoby pomóc, powiedziałby ktoś czujny. Myliłby się. Wstawki te są nieodzowne.
Otwartość Westa zawsze graniczyła z ekshibicjonizmem. Gdy wyszedł zza konsolety (sławę zyskał jako producent), by zająć miejsce na samym środku sceny, gdzie reflektory świecą najjaśniej, to nie po to, by coś ukrywać. Żadnych osłon, żadnych tabu. Cały Kanye. Trudno go nie podziwiać za tę bezpośredniość. Mimo egotyzmu. Mimo słabości. Mimo niedojrzałych zachowań. Mimo poprzedniego albumu „808s & Heartbreak”, który jest dowodem, że depresja niekoniecznie sprzyja kreatywności. Ta porażka, usprawiedliwiona kryzysem w życiu osobistym artysty, tylko zaostrzyła apetyty odbiorców. Pyszne nowe utwory udostępniane za darmo przed premierą pozwalały mieć nadzieję na powrót do formy. „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” zaczyna się od pytania „Can we get much higher?” (Czy możemy wzbić się jeszcze wyżej?) – moim zdaniem się udało.
Eksplozja kreatywności i świeżość dają wrażenie, że to debiut. Trzeba było jednak dekady doświadczeń autora, żeby z masy wątków, dygresji, zwrotów akcji wyłoniła się spójna całość. Dobrym przykładem jest „All Of The Lights” – chory (inny przymiotnik nie działa) bit, dęciaki atakują z każdej strony, cały chórek wokalistów i fortepian Eltona Johna, i cudowne smyczkowe intro, i sam Kanye w szczytowej formie wokalnej, żądający skierowania nań wszystkich świateł. Z całego zamieszania jakimś cudem wychodzi znakomita piosenka popowa, przez najbliższe pół roku w każdym klubie dwa razy na wieczór – dobry moment, by udać się do baru, bo jak to tańczyć, nawet ja nie mam koncepcji.
Do tańca najlepiej nadaje się „Runaway”, ballada prowadzona przez prościutki motyw fortepianu. Na starcie autor informuje, że przesłał lali fotografię swych, hm, klejnotów, przyznając, że nie jest najlepszy w komunikacji z płcią przeciwną. W refrenie wznosi toast za siebie – dupka, szmaciarza i pracoholika, i informuje adresatkę, że najlepsze, co może zrobić, to zwiać jak najszybciej. Powtarzam bez cienia ironii: to śliczna piosenka, idealna, by kogoś przytulić i szeptać, że lepiej od nas uciec. Chciałbym zobaczyć taką, która ucieknie.
Świetnych tekstów jest tu więcej, Kanye do szczerości (wszystkim, dla których jest nadmierna i prowadzi głównie do żenujących momentów tudzież wyznań – nie wiem co powiedzieć; może tyle, że artystów ględzących o abstrakcjach są miliony) i poczucia humoru dołożył zaskakującą momentami mądrość. Droga przez mękę ostatnich paru lat doprowadziła go do nadspodziewanie dojrzałych wniosków. Rozwój, jak widać, możliwy jest również po trzydziestce. Nie zawodzi też wykonanie. Mimo licznych, bardzo dobrych, gościnnych występów (m.in. Jay‑Z, Pusha T, Reakwon i Nicki Minaj w najlepszej zwrotce swej krótkiej kariery; zresztą... założę się, że nie nagra lepszej) Kanye nie daje się zdominować.
Zwracam uwagę na teksty, bo łatwo o nich zapomnieć, tyle dzieje się w warstwie muzycznej. „Power” jest skonstruowany z chóralnego zaśpiewu i wyklaskiwanego rytmu, w tle błąka się lekko zagubiona gitara. Nie wyjaśnię państwu, w jaki sposób coś takiego prowadzi na pierwsze miejsca list przebojów. Czasem trzeba przyznać się do bezradności. Nie wiem też, jak to możliwe, że idealnie uzupełniają się i wiążą utwory oparte na tak różnych podstawach jak riffy z lat 70. („Gorgeous”), symfoniczne smyczki („So Appalled”), fortepian („Dark Fantasy”, „Blame Game”) czy afrykańskie bębny („Lost In The World”). Wątpię, czy sam autor wie.
Tłumy ludzi traktują hip-hop lekceważąco bądź ze źle skrywaną niechęcią. Przekonywanie ich do zmiany nastawienia uważam za stratę czasu. Nie przyszedłem tu państwa nawracać. Przyszedłem (jak już jesteśmy przy klasykach), by dać świadectwo. „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” to bardzo ważna płyta. Dla przyszłości muzyki, bo udowadnia, że w 2010 roku można nagrać coś tak świeżego, nowoczesnego i oryginalnego. Dla hip-hopu, bo podtrzyma jego dominację w mainstreamie. Dla Kanye Westa, który w tej chwili może zrobić wszystko. Dla mnie, bo niektóre albumy stają się soundtrackami do okresów mojego życia. Mam nadzieję, że w czasie jazdy z Westem w głośnikach uniknę nieszczęśliwych wypadków, objazdy ominą mnie szerokim łukiem, a autostrada okaże się bezkolizyjna. Nawet jeśli ta podróż to tylko fantazja, jest piękna. Niech trwa.