Teksty, które śpiewacie razem, jednocześnie odnoszą się do spraw bardzo osobistych i własnych dla każdego z was.
Ludzie chyba aż tak dobrze tego nie znają, żeby o tym czytać. Ale np. w „Change, I Know”, drugiej piosence z epki, zdecydowanie ustaliliśmy, że jedna zwrotka będzie o mnie, jedna o Pauli. I tam jest: „born loved, blue eyed son, only child of a broken home”. Próbowaliśmy się z Paulą zastanowić, jakie rzeczy się we mnie dzieją, dlaczego się dzieją. Trochę taka psychoanaliza – co wpływa na to, że jestem taki, jaki jestem: „Grown man, rolling stone, treat the pain as your own”.
„Change, I Know” jest o zmianie i przełamywaniu tego, co sprawia, że jesteś, jaki jesteś. I później Paula, i to jest zdecydowanie ona: „sixth sense, heart in hand, try to love the ones you can’t, father gone, he took you see, a bit of you and a piece of me” – o jej rodzeństwie i tak dalej.
Czasami bardzo wprost określamy to, o czym chcemy pisać. Gdybyśmy nie byli zaprzyjaźnieni, to by było trudne, bo to jest gadanie o rzeczach bardzo osobistych i trudnych, ale my o wielu spośród tych rzeczy już gadaliśmy i znamy się od tej strony. Przez ten czas, który spędziliśmy razem, już się poznaliśmy.
Miałem podobną relację z Szymonem Pulcynem, perkusistą Naivu. Siadaliśmy, mówiliśmy wprost, o czym chcemy, żeby był dany tekst, pisałem z nim i to było fajne. Czasami pisaliśmy coś osobno i później to składaliśmy, ale zdarzało się, że siadaliśmy do pisania razem. To wychodzi tylko wtedy, gdy jest się z kimś naprawdę zaprzyjaźnionym. Potrzebne jest poczucie bezpieczeństwa, bo często musisz powiedzieć: „nie, to zabrzmi słabo” – a mówisz przy tym o rzeczach fundamentalnych – „wiesz, no to już jest za cheesy, to jest za badziewne, to już się robi trochę jak z kartki świątecznej”. Musisz umieć to sobie powiedzieć, nawet jeśli chodzi o rzeczy bolące czy trudne.
My z Paulą mieliśmy taką zasadę, że wyrzucaliśmy z siebie nawet to najbardziej cheesy i dopiero potem skreślaliśmy. Żeby mieć komfort, ustaliliśmy, że możemy ułożyć melodię i tekst najbardziej badziewny, najbardziej popowy, i dopiero potem z niego rezygnować. Żeby mieć swobodę, żeby nie naskakiwać na siebie za mówienie zbyt otwarcie. Mamy takie swoje patenty.
Więc gdy się pytasz, jak to działa, to dlatego że naprawdę się przyjaźnimy, więc możemy to robić w ten sposób. Jeśli gdy piszemy, robi nam się smutno albo wzruszamy się, to uznajemy, że to jest wystarczająco dobre. Szukamy tych miejsc, gdzie dla nas to się robi ważne, wzruszające. Myślę, że każdy, kto pisze muzykę lub gra, próbuje napisać szczery tekst. Inaczej to chyba bez sensu.
Co ci daje muzyka? Po co powstaje?
Mnie muzyka nie oczyszcza w żaden sposób, nie czuję ulgi, że coś napisałem. Ulga wynika tylko stąd, że czasami coś wisi w powietrzu, musisz coś z siebie wyrzucić, ale to jest tylko chwila. To nie jest taka życiowa ulga, że coś się napisało. Bardziej taka, że czułeś, że teraz jest ten moment, żeby coś jest fajnie napisać – melodię czy tekst – i to jest skończone, to jest takie uff.
Ale to nie jest taki oczyszczający proces, że mi ogólnie jest lepiej, jak to napiszę. Bardziej: uff, była jakaś myśl i udało się to skończyć.
A po co powstaje? Nie wiem. To jest w ogóle bez sensu, nie widzę go w tym. Niektórzy widzą w muzyce jakiś mega sens i ja im zazdroszczę. Sens to jest wymyślić, jak sprawić, żeby ludziom żyło się lepiej, wymyślić tak, żeby ludzie pracowali za godziwą płacę. Ważniejsze jest to, żeby ludzie ogólnie dobrze siebie traktowali, żyli w społeczeństwach, gdzie mają na chleb i tak dalej. To są rzeczy istotne.
A muzyka? Nie potrafię żyć bez muzyki, muszę sobie codziennie puścić „Desire” Dylana, żeby funkcjonować, więc chyba jest zajebiście ważna [śmiech]. Jednak o wiele większy sens ma zbudowanie domu albo drogi niż napisanie piosenki. To jest coś namacalnego i przydatnego ludziom. Z drugiej strony ja bardzo potrzebuję tej płyty Dylana.
Nie wiem. Sam się gubię w tym. Może jednak jakiś sens ma, tylko ja go za bardzo nie rozumiem.
Nie potrafię funkcjonować bez muzyki – czy tworzenia, czy słuchania – ale nie za bardzo rozumiem te mechanizmy. Wiem, że czasami jak gdzieś idę i z iPoda poleci piosenka, którą uwielbiam, bo mam shuffle, to ten dzień staje się taki o wiele lepszy [śmiech], ale nie rozumiem tego mechanizmu tak do końca. I w ogóle – to, że wymyśliliśmy, że piosenka trwa trzy i pół minuty, i że się śpiewa refren, zwrotkę, refren, zwrotkę, i ja się tym tak jaram. To jest głupie.
Ale nie za bardzo też potrafię robić muzykę w inny sposób – ja lubię piosenki. Lubię słuchać piosenek i lubię grać piosenki, ale nie umiem nadać temu większego sensu.
Pracuję w szkołach i gram z dziećmi w piłkę nożną. Przychodzę, spędzam z nimi dwie godziny i robimy coś wspólnie – w tym widzę większy sens. A w muzyce – nie wiem. Muszę chyba widzieć. Bardziej mam coś takiego, że to jest niesamowity rush – przychodzisz i jest dwadzieścia, nawet sto osób na koncercie, które czują to co ty, śpiewają czy wzruszają się, to jest piękne i wspaniałe.
Muzyka i granie koncertu jest czymś niesamowicie fajnym. To jest taka chwila, którą się strasznie przeżywa, o ile rzeczywiście są ludzie, którzy przyjdą na twój koncert i chcą słuchać. Bo koncert potrafi być trudny – kiedy ludzie siedzą zblazowani i trochę mają w dupie, to nie jest to fajne przeżycie. Ale zdarzają się przeżycia ekstremalnie fajne.
Taki sens w tym widzę, tylko że to nie jest ten sens, który ma budowanie drogi czy pójście do pracy i budowanie domu czy remontowanie kuchni. Nie wiem, czy w ogóle umiem na to pytanie odpowiedzieć...