Przeczytałem autobiografię Kim Gordon „Dziewczyna z zespołu”. Chyba inaczej sobie wyobrażałem tę książkę, może nie została zredagowana perfekcyjnie, ale sprawiła, że przesunęły mi się przed oczami jakieś stare obrazy.
Dopiero czytając Gordon, zdałem sobie sprawę z tego, jak ważna to była artystka dla osób z mojego pokolenia. W ’91 czy ’92 dostaliśmy kablówkę i pierwszą rzeczą, którą zobaczyliśmy, było MTV, a w nim Prince, Madonna, Eurythmics. Malutki pop-Hendrix śpiewający o seksie, biała laska z krzyżem na szyi wykorzystująca media wykorzystujące ją, dziewczyna w garniturze i facet z makijażem.
Tam w telewizorze Neptun D505 oni byli przed Nirvaną i Sonic Youth. Później podobały mi się najróżniejsze głupoty, Guns n’ Roses, Green Day, Offspring, ale po drodze było Sonic Youth z dziewczyną grającą na basie, pierwszą, jaką pamiętam jako instrumentalistkę. To było chyba „100%” z „Dirty”, później „Sugar Kane” i „Youth Against Fascism”.
Na 10-latków mocno to działało. Antyfaszyzm, feminizm, prowokacje Prince’a i Madonny miały melodię, były w telewizorze i były spoko. Chodziłem też do kościoła. W przedsionku między mszami (a może i w trakcie, nie pamiętam) przyjmował uzdrowiciel, a proboszcz w ogłoszeniach parafialnych podawał listy wyborcze, na które wolno głosować. To musiały być wybory w ’91 albo ’93. Można było wybierać.
Wybraliśmy. Mój pierwszy przyjaciel przez lata całe był aktywistą, upominał się w tym trudnym kraju o równość i tolerancję, w zamian dostając (w najlepszym razie) pogróżki. „Nigdy tu nie byłeś, nie wiesz gdzie jesteśmy”, powiedział mi kiedyś. Moja pierwsza dziewczyna na innym kontynencie prowadzi warsztaty przeciw nienawiści, opresji, znęcaniu się, a firma, którą założyła, jest LGBTQ friendly. Wiem to z jej strony internetowej, bo od lat nie mamy kontaktu, ale myślę, że wyrośliśmy w jednym świecie.
Chcieliśmy poznawać nową muzykę, nowych ludzi, dyskutować i dowiadywać się nowych rzeczy. Jeśli ktoś jest inny, to jest cenny. Dziewczyna na scenie stała się normalną rzeczą, od kiedy poznałem Sonic Youth. Była wtedy starsza niż ja dzisiaj. Teraz pewnie w wywiadach nie padają już pytania: „Jak się czujesz jako dziewczyna w zespole?”, „Jak się czujesz jako mama w zespole?”, i tak dalej. Droga jeszcze daleka, ale dziewczyn w muzyce i sztuce jest więcej. Dzięki Gordon i temu, że takie dzieciaki jak my wtedy zobaczyły, że też mogą grać, malować, pisać.
Książka Kim pokazuje, jak trudno przekazać uczucia związane z konkretnym utworem, motywem, tekstem. Może czasy się zmieniły, kiedyś czytałbym to inaczej, ale zawsze anegdota silniej działa niż banalny opis, z którym trudno się utożsamić. Do takiego opisu trzeba się odważyć, otworzyć kanały komunikacji i intuicji dawno zamknięte. Sonic Youth jest martwe i wydaje mi się, że Gordon cierpiała, wracając do jego historii. Mimo to kilka opisów/anegdot o utworach przynosi nową wiedzę i dzisiaj od rana słucham starych płyt.
Równie ważna jak muzyka okazała się w tej historii jej praca związana ze światem sztuki. Widać po tekście, że to dla niej ważne, ale czytelnik dostaje przede wszystkim notatki, co i gdzie, jaki tytuł. W książce mało jest dat. Chciałbym wiedzieć więcej nie tylko o wystawach, ale też o samych pracach, jak powstawały, jak komentowali je jej przyjaciele, co w nich odkryli.
To trzeci, najciekawszy wątek „Dziewczyny z zespołu”. Osoby, z którymi współpracowała przez te wszystkie lata i/lub z którymi się lubiła. Drobne historyjki dotyczące bliskich. Nie sław – Billy Corgan za poważny, a Courney Love straszliwa – ale to, kim są Daisy i Julie, jak pierwszy raz spotkała Chloe Sevigny, Kathleen Hanna, Spike’a Jonze’a. Kim byli dla niej Larry Gagosian, Mike Kelley, Tony Oursler.
Dla mnie ta książka jest o napięciu między rodziną i towarzysko-artystycznym tyglem a tym, co naprawdę chcesz tworzyć, w co wierzysz. Trzymaj blisko i wspieraj tych, którzy wierzą w Ciebie, i znoś jakoś tych, dla których jest to obojętne.