Fisz i Emade to w polskiej muzyce okołohiphopowej duet cudownie oryginalny. Przez dziesięć lat, które upłynęły od wydania debiutanckiej płyty „Polepione dźwięki”, mieli mnóstwo pomysłów na siebie. Z każdą płytą coraz więcej w nich pewności, umiejętności kompozycji i aranżowania, a także radzenia sobie z koncertową publicznością.
Wychowani w artystycznym domu, otwarci i ciekawi, w tym samym stopniu co muzykami są słuchaczami, zgodnie z postulatem Ryszarda Kapuścińskiego dotyczącym pisarzy. Są synami Wojciecha Waglewskiego, jak oni uzależnionego od muzyki – gitarzysty, kompozytora, tekściarza i wokalisty. Jasne, że buntowali się, także muzycznie, przeciw ojcu, z którym dziś Fisz prowadzi audycję w radiowej „Trójce” – imponował im metal, punk rock, hardcore, w końcu zdecydowali się na muzykę elektroniczną, bitową, i to z nią wyszli do publiczności. Od hip-hopu przez jazz i elektroniczne eksperymenty dotarli do żywego, koncertowego składu Tworzywo Sztuczne. W ostatnich latach nagrali płytę wspólnie z ojcem, a w międzyczasie mocno weszli w rozimprowizowany trójmiejski kolektyw Bassisters Orchestra.
Dwa lata temu wydali swoją najlepszą płytę „Heavi Metal”, na której elektroniczne, surowe, ale melodyjne podkłady w stylu Afrika Bambaataa przywoływały lata 80. Muzycznie było to odbicie się od twardego, mocnego hip-hopu z „Piątku 13” (2006). W tekstach przeważały się wątki wspomnieniowe („skład Iron Maiden ciągle znam na pamięć”), jasne dla słuchaczy w podobnym wieku co Fisz, ale będące elementem indywidualnej narracji, bez mizdrzenia się i pretensji do bycia głosem czy choćby pamiętnikiem pokolenia. Starszy z Waglewskich napisał na „Heavi Metal” najlepsze ze swoich damsko-męskich tekstów – „Wiosnę 86” o zazdrości i zdradzie, „Kawę i papierosy” o zaufaniu i uzależnieniu.
Lata 80. to też obezwładniające chórki anielskich chłopiąt śpiewające banały (w rodzaju „tęskni za tobą dzień i noc / ogromne miasto każdy blok / (...) każdą ulicą płyną słone łzy” – przed oczami, oczywiście załzawionymi, stają New Kids On The Block), plastikowe syntezatory, a nawet obciachowe solówki gitarowe. Wszystko to z dystansem do siebie, bez dęcia w trąbę sztuki zaangażowanej, bez zamykania muzyki ulicy w witrynie galerii. Powstała płyta pokolenia wychowanego na MTV z pierwszych kablówek – pokolenia, które wracało ze szkoły, włączało Paula Kinga, Simone czy Raya Cokesa, „120 Minutes” czy „Yo! MTV Raps”, i bez mrugnięcia okiem wciągało piosenki wszystkich gatunków muzycznych.
Teraz Bartek (32 lata) i Piotrek (28) Waglewscy cofnęli wskazówki jeszcze kilkanaście lat wstecz. Z gitarzystą Tworzywa Sztucznego Michałem Sobolewskim (25) nagrali płytę w ciężkim trio na modłę The Jimi Hendrix Experience. Paradoksalnie źródło tego przedsięwzięcia jest podobne jak w przypadku „Heavi Metalu”. Znowu można mówić o powrocie do okresu niezwykłego chłonięcia muzyki w czasach dorastania – tym razem ramą nie jest hip-hop, lecz styl wypracowany przez zespoły w typie Bad Brains czy NoMeansNo. Inny rodzaj energii, choć roczniki te same. Muzyka tych zagraniczniaków dobre piętnaście-dwadzieścia lat temu zmusiła synów Wojciecha Waglewskiego do sięgnięcia po instrumenty i szukania własnej drogi, własnych dźwięków, a dopiero później skierowała ich zainteresowania na hip-hop. Wydaje mi się, że dobrym łącznikiem tych dwóch światów była w tamtym czasie ścieżka dźwiękowa do filmu „Judgement Night” z 1993 roku. Wspólne utwory nagrali na nią Sonic Youth i Cypress Hill, Faith No More i Boo-Ya T.R.I.B.E., Living Colour i Run DMC, Slayer i Ice‑T, oraz wielu innych.
Kim Nowak muzycznie nie wzoruje się jednak na tych świadomie mieszających, nawarstwiających różne tradycje grupach, lecz na zespołach z lat 60., 70., które po prostu grały na gitarach, mniejszą wagę przywiązując do kwestii politycznych, kulturowych, społecznych. Rock and roll u zarania sam w sobie był buntem – nie potrzebował wtedy dosłowności w tekstach ani wyśrubowanego poziomu wściekłości. Później, w czasach gitarowej edukacji Waglewskich, do riffowej tradycji najbardziej bezpośrednio odwoływały się choćby takie grupy jak Soundgarden czy Mudhoney, nawet Smashing Pumpkins, a ulubione przez nich hardcore’y – mniej. W końcu jednak wszyscy oni razem mogliby powiedzieć o Bo Diddleyu: my wszyscy z niego...
Kim Nowak jest uwodzicielskie jak aktorka Hitchcocka, nazwą wprost wskazuje na lata 60. Wyciąga z nich kotłujące się bębny, które oprócz rytmu grają melodie, ich brzmienie jest niespotykane, do tego czujny, bluesowy, ciepło charczący bas i instrument koloryzujący, ożywiający – gitara. Aranżacyjnie zdarza się nawet glam rock jak w „Gromie”, Stranglers w „AAA!”, Maanam w „Dresie”. „Rekin” składa się z kilku części – na początek gitarowo-basowy riff, skandowanie i wyjątkowo jak na Kim Nowak ciche bębny. Jak The Fall „Wrong Place, Right Time”. Później hałas w stylu Fugazi, a w zakończeniu leciutki, senny motyw, jak dojrzałe Sonic Youth. Najważniejsze na tej płycie są jednak riffy upodobniające piosenki do utworów Led Zeppelin, Black Sabbath czy MC5. Sobolewski ma ręce pełne roboty, tu i ówdzie słychać drugą i trzecią ścieżkę gitary, ale nie chodzi o wirtuozerię, tylko o brzmienie. Bas często gra unisono z gitarą (riff „Szczura”), później perkusja gra mocniej, następuje motyw refrenowego łomotu – i żadnego wokalu! Fisz często ogranicza się do śpiewania zwrotek, w refrenach ma mówić muzyka lub sam krzyk, wrzask – głos staje się instrumentem.
Ten zespół to nieskrępowana ekspresja, mocne granie ma w ich przypadku dosłowne znaczenie – jeśli nie masz odcisków, to znaczy, że nie grałeś. Zwalniają tylko w „Nożu” i w następującym po nim najciekawszym „Spacerze”, lirycznie opartym na opowiadaniu Eustachego Rylskiego „Dziewczynka z hotelu Excelsior”. Ten ostatni to najdłuższy tekst, magnetyczny, sugestywny. Narastanie napięcia podkreśla rozwijająca się muzyka. Jak fala wraca fraza: „ogromny upał, żar, to niemożliwe / to nie mogło się wydarzyć”. Tekst brzmi jak opowieść filmowa, obrazy są bardzo silne. Ciekawe, czy Fisz oglądał film Antoniego Krauzego na podstawie tego opowiadania. Fabuła damsko-męska, nieprzenikniona kobieta fatalna w „Spacerze” – to nawiązuje do serii tekstów od „Czerwonej sukienki” aż po wymienione wyżej piosenki z „Heavi Metalu”. W Kim Nowak Fisz mówi o miłości mniej i innym głosem – „to dziwoląg wielki, przyłoży ci, że poczujesz prąd” („King Kong”). Inne teksty są mniej fabularne, często przedstawiają jakiś stan, czynność: 1) „chodzę przez sen, pracuję przez sen / setki kilometrów robię, kiedy śpię”; 2) „zasypiam w wannie z otwartym okiem / coś szczypie w język, prawdziwy ogień”; 3) „leżę na podłodze, moje ciało waży tonę / ogień liże mi szyję, czas to jest pistolet”. Te słowa są napisane tak, że nie tylko nie przeszkadzają muzyce, one są z nią zrośnięte. Do tego „popłynie wrzątek i pęknie serce / wysiądzie prąd w całym mieście” („AAA!”). To mogłoby się spokojnie znaleźć na „Heavi Metalu”. Czyste i intensywne, ekspresyjne słowa. To chyba Paweł Mossakowski w „Tygodniku Kulturalnym” TVP Kultura zwrócił uwagę, że Fisz napisał je tak, że brzmią w tej muzyce, jakby były napisane i śpiewane angielsku.
Niewygładzanie kantów, nieingerowanie w nagrane ścieżki, unikanie poprawiania nagranych na setkę partii pozwala odczuć robotę Kim Nowak bardzo blisko, plastycznie. „Jak pięknie / gdy wszystko jest na fest / i zęby białe ma / i przeszczepioną twarz / a kiedy błyszczy / jak fioletowy dres / jestem stary dziad / wyżeram kotu jeść” – ten fragment „Dresu” ironicznie mówi przecież o współczesnej gładkiej produkcji muzycznej, o przesadnym dbaniu o przystępność, o gubieniu indywidualnego wymiaru w muzyce. Kim Nowak się nie patyczkuje, nie chce wiedzieć, co to sushi. „Na języku czuję prąd / jestem znowu dzieckiem / próbuję łamać ci serce” – śpiewa Fisz („Sierpień”). To świadoma próba wyjścia z siebie, propozycja zagrania w grę, której zasady uczestnicy przypominają sobie już w trakcie rozgrywki.Fraza z „Biegnij” – „powiedz śmiało, kto trup, a kto diabeł” – nawiązuje do Świetlickiego („Ty jesteś anioł, ja jestem trup”). W „Rekinie” – „mój wzrok to brzytwa, moja pięść to czołg” – z kolei Maleńczuk („moja głowa to bomba, a pięść to petarda”).
Waglewscy chętnie opowiadają o inspiracjach dźwiękowych, ale w tekstach rozsypali równie wiele odwołań. Łącząca ich z Bestie Boys umiejętność gotowania muzycznych dań bez spinki, półserio, sprawi, że w Kim Nowak nie szukam The White Stripes czy staroci jak 13th Floor Elevators, tylko Waglewskich. Mimo ich sympatii do duetu The Black Keys najważniejszym współczesnym odniesieniem dla Kim Nowak wydają się właśnie nowojorscy Żydzi grający muzykę miasta po swojemu – Beastie Boys. Ze swoim zaangażowaniem, brakiem przynależności do konkretnego nurtu, a jednocześnie poczuciem humoru i talentem do twórczej zabawy Amerykanie zbudowali niepodrabialny, odrębny styl. Też grali na początku ostry, uliczny hardcore, też lubią sięgać (osobiście) po żywe instrumenty i mają oddaną publiczność zarówno wśród hiphopowców, jak i alternatywnych cudaków.
W masywnym, radosnym łomocie Kim Nowak znajduję tęsknotę za szczerym, bezkompromisowym, a zarazem nieszablonowym graniem, bo czegoś podobnego w ostatnich latach w Polsce jest po prostu mało. Chyba właśnie nazwałem patenty sprzed pół wieku nieszablonowymi... Chodzi o to, że próżno szukać u nas tak emocjonalnego, a zarazem wyluzowanego grania. A jeśli jest, na przykład w postaci rewelacyjnej koncertowo grupy Woody Alien, to brakuje w tym pierwiastka lokalnego, który Kim Nowak załatwia tekstami Bartka Waglewskiego – innymi niż te Fisza, opowiadającymi muzykę, a nie przesłaniającymi ją fabułą. Były u nas echa stonerowego grania, jak Elvis Deluxe czy Oregano Chino – zespoły dobre koncertowo, energiczne, ale śpiewające po angielsku i zapewne niczym nieróżniące się od odpowiedników słowackich czy duńskich, również słuchających Turbonegro, Eagles Of Death Metal i innych. Natomiast nowy projekt Fisza i Emadego – być może dzięki ich dbałości o brzmienie i produkcję, może przez doświadczenie, muzyczną erudycję – daje słuchaczowi coś świeżego i nowego, a zarazem swojskiego. To nie jest tak, że „lubię Hendriksa albo Led Zeppelin, więc Kim Nowak to coś dla mnie”, to nie jest tylko prawdziwy rock dla prawdziwych rockmanów. Ciekawa, własna muzyka Waglewskich i Sobolewskiego, kompletnie nierewolucyjna, niekoniecznie ambitna, niezupełnie na serio. Do poruszania się po ich świecie nie jest potrzebna mapa, ta muzyka daje przeżycie i bawi sama w sobie. Zwłaszcza na koncercie.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Lampa”, nr 6/2010.