Dla „Lampy” rozmawiam z zespołem Kim Nowak dzień przed pierwszym koncertem w Powiększeniu. O tym, jaka muzyka jest najbliżej ulicy. O tym, kiedy trzeba iść do domu i się przespać, co robić w wakacje i czy język polski jest fajniejszy niż MySpace.
JACEK ŚWIĄDER: Bartek, rozmawiałeś z „Lampą” trzy lata temu. PDW porównał cię wtedy do Sidneya Polaka – mówił, że obaj jesteście jakby między rapem a muzyką gitarową. Odpowiedziałeś: ja tam nie jestem zupełnie gitarowy.
BARTEK WAGLEWSKI: Mi bardziej chodziło o to, że... Nie lubiłem takiego łączenia gatunków, mimo że jestem bardzo eklektycznie nastawiony do muzyki, lubię słuchać wszystkiego i tak dalej. Nie pamiętam, o co tam do końca chodziło, natomiast oczywiście, na tym etapie, na którym rozmawiałem z Pawłem, nagrywaliśmy w duecie, nagrywaliśmy jako Fisz Emade. To są rzeczy, które traktujemy na zasadzie takiej wspólnej wizji muzycznej, która jednak ociera się o hip-hop, o bardzo syntetyczne brzmienia. Natomiast gitarowej muzyki słuchaliśmy zawsze, pamiętam zresztą, że w tym wywiadzie opowiadałem, jak bardzo lubię na przykład zespół The Clash. Paweł też na pewno dobrze to pamięta, sam porównywał kiedyś naszą wersję „Zapomnij” do utworu The Clash. Płyty w duecie brzmią właśnie tak syntetycznie, a Tworzywo to był zespół, żywy zespół, który nie bał się tak naprawdę niczego, jeżeli chodzi o dźwięk.
Mieliście gitarowy zespół już w liceum. Dlaczego wracacie do takiego grania dopiero teraz?
PIOTREK WAGLEWSKI: Ja to widzę tak, że faktycznie, we wczesnych latach mojego życia interesowałem się muzyką metalową, później hardcore’ową i grałem na perkusji. Potem były lata dziewięćdziesiąte, jak już przyszła fascynacja hip-hopem, i wydaje mi się, że pracowaliśmy przez ten czas – czyli od pierwszej naszej płyty „Polepione dźwięki” – nad naszym własnym stylem i każda płyta była jakimś naszym spełnieniem. Chcieliśmy, przynajmniej ja chciałem, zaprezentować bity, które w danym momencie uważałem za właśnie takie, jakie mnie interesują, jakie są dobre. Wydaje mi się, że cała droga do płyty „Heavi Metal” to jest taki okres rozwoju, który doprowadził nas do takiego etapu, w którym osiągnęliśmy stan stuprocentowego zadowolenia. Myślę, że „Heavi Metal” jest naszą najlepszą płytą, najbardziej dojrzałą. Dla mnie, jako beatmakera, jest najbardziej dojrzała muzycznie, najlepiej zrobiona, wyprodukowana. W tym momencie poczułem, że robię rzeczy, z których tak naprawdę jestem w stu procentach zadowolony i że ten poziom może sprostać moim oczekiwaniom. Po tej płycie poczułem taką ulgę i pomyślałem, że fajnie byłoby zrobić coś takiego jak Kim Nowak.
No właśnie, czuję, że to trochę zabawa. Jest luz, nie ma nonszalancji, tylko radość, to jest bardzo żywe.
B.W.: To fajnie, że to słychać, to jest miłe, bo cały projekt powstał na próbach, cała płyta została nagrana na tak zwaną setkę. Oczywiście spotykaliśmy się i próbowaliśmy wcześniej – łupaliśmy, wymyślaliśmy te wszystkie riffy – ale zdecydowaliśmy, że nagrywamy na żywca, że tych śladów chcemy nagrać jak najmniej i ten trzon brzmi troszkę jak podczas próby. Myślę, że dzięki temu czuć to, o czym mówisz. Z jednej strony energię i emocje, z drugiej strony tę radość z tego, że możemy dawać czadu w trio – bas, gitara, bębny – jak Nirvana (śmiech).
W czasach licealnych we dwóch graliście coś podobnego, ale nowocześniej – hardcore, metal. Teraz wybija się ten czynnik lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych, klasyczne gitarowe riffy – to wpływ Michała?
MICHAŁ SOBOLEWSKI: Ja się wychowałem na muzyce z tego okresu i ona mnie ukształtowała na gitarzystę, który szuka tych brzmień, nawiązuje do tych klasycznych, sfuzzowanych gitar. Dlatego gitara w Kim Nowak brzmi właśnie tymi sześćdziesiątymi. Nie da się tego uniknąć i to jest fajne, bo mi się ta muzyka bardzo podoba.
P.W.: Głównym motorem tej płyty są riffy, tak naprawdę jest to muzyka riffowa, więc Michał spełnia tu istotną rolę.
B.W.: W latach sześćdziesiątych to jeszcze było fajne, że muzyka rockandrollowa – przynajmniej w ich pierwszej połowie – nie była taka patetyczna. Dopiero lata siedemdziesiąte to już były te długie włosy, ten piszczący Plant, fajerwerki, później pojawił się Van Halen i tak dalej. A lata sześćdziesiąte to był Hendrix – gdy on nagrywał swoje płyty, to nie miał w ogóle kasy. Niszczył te gitary i... ja nie wiem, skąd on je w ogóle brał później (śmiech).
M.S.: To był taki okres. Black Sabbath, Led Zeppelin – te najbardziej znane zespoły, teraz już legendarne – oni to wymyślili, robili to naprawdę po swojemu, nie było żadnej ideologii, nie towarzyszyły temu żadne zobowiązania. Chociaż media już wtedy nakręcały sytuację i Black Sabbath to niby byli sataniści z odwróconymi krzyżami. Oni oczywiście śmiali się z tego, nie mieli nic wspólnego z żadnym ruchem religijnym czy antyreligijnym, po prostu grali rock and rolla.
Czy teraz wam tego brakuje? Takiego czystego podejścia?
M.S.: Mi nie brakuje, bo ja mam takie podejście (śmiech). W muzyce, cóż, myślę, że cały czas powstają świeże zespoły. Chociaż każdego można porównać – rock and roll jest bardzo stary i jeżeli gra się z przesterem na gitarze, to wiadomo, że gdzieś tam słuchało się czy Hendrixa, czy Black Sabbath, czy Nirvany.
B.W.: Myślę, że to będzie trochę wracało, jest całe to zagłębie Detroit w Ameryce, które po prostu gra rock and rolla – bardzo prostego i już znanego, ale z wielkim czadem, właśnie z takim kopem, którego pewnie mi brakowało. W muzyce rockowej były przecież lata osiemdziesiąte, kiedy nagrywało się te plastikowe bębny, kiedy Sting ściął włosy i nawet Bob Dylan nagrywał koszmarne płyty. Później lata dziewięćdziesiąte, gdy to się ożywiło – było Rage Against The Machine, był Primus, były zespoły, które strasznie mocno grały, w taki bardzo naturalny sposób. Fajnie, że to miało zaplecze związane z ulicą. Ta muzyka, owszem, była wydawana w wielkich wytwórniach, ale ona narodziła się zupełnie gdzieś indziej. A dzisiejsze zespoły są fajne, one grają fajne piosenki, ale to są tylko fajne piosenki. Większość tych zespołów strasznie dużo czasu spędza przed lustrem – grzywki w lewą stronę, w prawą stronę, każdy zespół ma jakiś swój wizerunek. Tak jak w latach osiemdziesiątych. No ale w tym samym czasie powstają też takie płyty jak na przykład One Day As A Lion [zespół założyli Zack de la Rocha z Rage Against The Machine i Jon Theodore z Mars Volta – JŚ]. Wydaje mi się, że jest taka tęsknota do bardzo prostego, mocnego, zadziornego grania.
W refrenie „Szczura” wokale bez tekstu przypominają „Immigrant Song” Led Zeppelin, później jest zupełnie jak u Hendrixa – czarne granie bębnów i basu. Sekcja jest czarno-hardkorowa, a gitara wprost nawiązuje do lat sześćdziesiątych. To, co gracie, to suma wszystkiego, czego słuchaliście?
B.W.: To wszystko gdzieś jest. Znamy muzykę lat sześćdziesiątych bardzo dobrze, ale my się też przeciw niej buntowaliśmy – wzięliśmy się za komputery, w pewnym momencie nie chcieliśmy grać na gitarach. Z kolei Michał jest osobą, która gra na gitarze w taki emocjonalny, fajny sposób, a całość wyprodukował Piotrek, który wchodząc do studia, miał już gotowy pomysł.
Perkusista i producent w jednym. Mówiłeś, jak kto ma grać?
P.W.: To jest tak, że jestem perkusistą, realizatorem i również miksuję te płyty, czyli sam ukręcam brzmienie perkusji. Nikt nie ma wpływu na to, jak moje bębny zabrzmią. Najczęściej perkusiści zostawiają to realizatorom – dają jakieś swoje wskazówki, a efekt końcowy należy do realizatora. Ja akurat mam ten plus, że mogę swoje brzmienie zrobić dokładnie tak, jak chcę, nic nie muszę nikomu mówić, po prostu to robię. Więc to jest fajne. A jeżeli chodzi o produkcję, to nie, oczywiście nie mówiłem chłopakom, co, gdzie i jak ma być zagrane. Wszystko wyszło z nas trzech po równo, wydaje mi się, że podział jest tu bardzo sprawiedliwy, jeżeli chodzi o kompozycje i tak dalej. Moja rola polegała na tym, żeby to brzmiało – żeby uzyskać takie brzmienie, jakie chłopaki chcą uzyskać. Dlatego musiałem znaleźć odpowiednie miejsce i to wszystko sobie przemyśleć – na jakim sprzęcie to zmiksować, jak to zrobić, żeby to brzmiało... w sumie tak jak brzmi. Wydaje mi się, że to wyszło, tak jak miało wyjść, jesteśmy wszyscy z tego zadowoleni.
Wcześniej robiłeś też płytę Waglewski Fisz Emade. To była twoja pierwsza stricte gitarowa płyta?
P.W.: Tak, to była pierwsza taka gitarowa rzecz, z którą się zetknąłem, ale było na niej też dużo gitary akustycznej. Jeśli chodzi o kompozycje, to tutaj duża jest rola naszego ojca, większość utworów została skomponowana przez niego. Miałem rolę tak naprawdę realizatora i producenta, który czuwa nad brzmieniem, mało ingerowałem w kompozycje. Przy Kim Nowak miałem więcej do powiedzenia pod tym względem.
Skąd formuła trio?
P.W.: Chcieliśmy pójść w stronę minimalizmu, czyli oddać czyste emocje poprzez trzy instrumenty, nieangażowanie do tego większej liczby ludzi. Bardzo nam się podoba ta minimalna forma, aczkolwiek i tak nie jest ona aż tak minimalna, jak w niektórych przypadkach, na przykład Black Keys czy zespół The White Stripes, które są ograniczone do dwóch instrumentów. Ale bardzo nam się spodobało to, że przy pomocy małych środków można zrobić fajną, przynajmniej dla nas, dużą rzecz.
Rozmawiamy o zagranicznych zespołach, a coś z polskich wam się podoba?
B.W.: Ja na przykład bardzo lubię Ściankę, szczególnie pierwszą płytę. To był pierwszy taki zespół, gdzie wszystko było przesterowane. Tekstowo bardzo fajne, niedopowiedziane, troszkę surrealistyczne...
P.W.: Także lubiliśmy Starych Singers...
B.W.: Tak, bardzo dobry skład z warszawskiej sceny. Ale też te wcześniejsze rzeczy, pierwsze rzeczy Lecha Janerki, ostatnio słuchaliśmy Klausa Mittfocha, tam było strasznie dużo emocji, strasznie dużo krzyczenia...
M.S.: Mi się pierwsze Voo Voo bardzo podobało.
B.W.: Jest tej muzyki trochę.
W „Pistolecie” śpiewasz wysoko „aaa” – zupełnie jak Maciek Cieślak w „Białych wakacjach” Ścianki, później w tekście jest fraza „kończą się wakacje”. To świadome nawiązanie do Ścianki, do ich brudnych, riffowych kawałków?
B.W.: No rzeczywiście, dla mnie to jest akurat bardzo fajne porównanie, ale każdy słyszy, co chce. Co tu ukrywać, muzyka rockowa tak naprawdę – czy tam jesteś więcej Bo Diddleya czy Sonic Youth – wszystko jest gdzieś takie samo i podobne. Ty usłyszałeś Ściankę, ktoś może usłyszeć nawet Alice In Chains... Ale też Yo La Tengo ktoś usłyszał. Byliśmy bardzo zdziwieni, bo to jakiś człowiek, który śledził Kim Nowak, czekał na tę płytę. Ja znam Yo La Tengo, znam kilka ostatnich płyt, a tego utworu [„Pass The Hatchet, I Think I’m Goodkind” – JŚ] zupełnie nie znałem. Dziś go sobie odtworzyliśmy, i rzeczywiście, bardzo ciekawa rzecz – harmonicznie jest bardzo podobny. Cała budowa utworu jest dość podobna, tam też jest taki riff basowy... No ale to jest właśnie dowód na to, że wszystko, kurcze, już po prostu było – to jest tylko kwestia tego, jak to jest podane i czy to jest fajne, czy to jest szczere, czy to działa.
Yo La Tengo też nagrywali płytę punkrockową pod inną nazwą (Condo Fucks). W Kim Nowak podpisujecie się swoimi nazwiskami, a nie znanymi ksywkami. Czy tak jak mówił Piotrek, nastąpiło już jakieś spełnienie i chcecie otworzyć nową kartę?
B.W.: Ja bym się nie bawił w zamykanie. Gramy sobie, są radosne koncerty, mieliśmy teraz strasznie długą trasę po „Heavi Metalu” i pewnie będzie nam się do siebie wracało doskonale, ale fajnie jest sobie czasem odpocząć. Po prostu, nie ma mowy o otwieraniu nowych kart. Dla mnie osobiście Kim Nowak to jest taka stara płyta, to znaczy tak stary pomysł na granie, który miałem jeszcze gdzieś w liceum. Nigdy go nie zrealizowałem, bo nie kupiłem sobie wcześniej basówki, bo Piotrek, kiedy się rozkręcał i miał już bębny, to chciał grać zupełnie co innego. A tu się spotkaliśmy w tym czasie, spotkały się trzy osoby, które chciały razem coś nagrać. Ale na pewno nie chcieliśmy tego wmiksować w to, co robiliśmy już wcześniej jako Fisz Emade czy jako Tworzywo, bo szkoda by było. Bo to jest jakby taka jedna książeczka od początku do końca i nie ma co z tamtą całą bandą mieszać. Tylko dlatego.
A teksty Kim Nowak? Zupełnie inna praca, dużo krótsze.
B.W.: No tak. Ja akurat lubię bardzo tak pisać.
Dużo jest tu tego motywu, że coś się zjada, pożera, połyka – domy, autobusy, kina, banki, ulice, dachy – ten motyw kojarzy mi się futurystycznie, dużo miasta, gwałtowność, witalność. I gra to z muzyką.
B.W.: Tak, taki motyw na pewno jest w „Szczurze”, „Pistolecie”, chyba w „Gromie”. Ja się nie czuję wokalistą. Ja się staram przetłumaczyć, opowiedzieć, o co nam chodzi w tych dźwiękach, nakreślić, jakie emocje temu towarzyszą. Jak słyszałem riff do „Rekina”, to wiedziałem, że to jest rekin, od razu wiedziałem, że później, stojąc na scenie, grając ten numer, będę chciał opowiedzieć państwu, że zaraz ich zeżrę. To jest czysto emocjonalna sytuacja, zresztą są inne, bardzo różne teksty. Ja lubię „Nóż”, „Spacer” i tak dalej, czy „King Kong”, taki prosty. Pierwsze takie teksty, pamiętam, pisałem na „Męskiej muzyce” [projekt Waglewski Fisz Emade, 2008 – JŚ] i strasznie polubiłem tę formę, bo ona jest taka oszczędna, a bardzo przyjemna w pisaniu. Fajna robota jest.
Mówiłeś o riffie z „Rekina”. Michał, przynosisz gotowe riffy? Od czego zaczynacie?
M.S.: Z „Rekinem” to nie pamiętam, jak było, ale większość kawałków powstawała na próbie. Po prostu brałem do ręki gitarę, zaczynałem grać i gdy nikt na to nie reagował w żaden sposób – to znaczy nie dokładał swojej partii czy nie komentował tego, że fajne – to odkładałem, szedłem zapalić papierosa czy napić się coli i próbowałem znowu. Ale najczęściej było tak, że grałem coś i na to była reakcja: o fajne, fajne, róbmy to! I tak to powstawało.
B.W.: Sam „Rekin” strasznie się zmieniał. Główny riff na zwrotkę jest Michała... ogólnie był to utwór, który ja wymyśliłem, no, ale niestety nic tam nie zostało z tego pierwszego „Rekina”. Na samym końcu był jeszcze taki refrenik z moim riffem, którym się cieszyłem, to Piotrek powiedział, że to trzeba wyciąć, i powstał taki mocny, mocny kawałek gitarowy. Więc one się zmieniały, ale to było tak, że próby były najfajniejszym testem. Albo coś wyszło, albo trzeba było iść do domu i się przespać, od początku do końca. A Piotrek był taką osobą, która mówiła: to do widzenia, to wraca, ostatnie zdanie często do niego należało.
Jesteście zadowoleni z płyty?
B.W.: Ja mam tak, że gdy nagrywam płytę, to już niechętnie do niej wracam. Wtedy byłem zadowolony bardzo, bo chciałem to nagrać. Przede wszystkim chodzi o to, o czym rozmawialiśmy wcześniej z Piotrkiem – o to brzmienie. Przez to, że to jest proste granie, w samej formie dość oczywiste – jest tam refren, zwrotka i tak dalej – chcieliśmy, żeby to brzmiało tak, jak sobie to wymyśliliśmy. Nie chcieliśmy bliskich bębnów, takich z pogłosem, z werblem, jak to jest w osiemdziesięciu procentach w polskiej produkcji. Jak już ten bas, to chcieliśmy, żeby on charkotał, ale miał też ten dół. Przester gitarowy – też nie chcieliśmy, żeby to był taki fuzz metal, wiesz, niebieski, błyszczący, tylko ciepły i jak najbardziej zbliżony do tego, jak grał Hendrix. Jemu niczego nie brakowało w tej gitarze. Ale teraz myślę już o koncertach, bo nagrywając całą płytę, myśleliśmy już o koncertach – że to jest fajny materiał, żeby się później powygłupiać na scenie, ale zarazić takim czadem, prostym.
Jutrzejszy koncert w Powiększeniu jest pierwszy? Był już występ w „Trójce”.
B.W.: W „Trójce” to był akurat w Offsesji u Piotra Stelmacha, spotkaliśmy się, cztery utwory zagraliśmy sobie. A to będzie pierwszy taki koncert, że przyjdzie sobie trochę ludzi. Gramy serię takich małych koncertów, strasznie mi na tym zależało, żeby były to takie kluby dwustuosobowe. Gramy w Powiększeniu, gramy jeszcze w Krakowie w Łodzi Kaliskiej, Pod Minogą w Poznaniu – też w takim bardzo fajnym małym klubie. I strasznie się z tego cieszymy, bo lubimy tak grać, a nieczęsto się nam to zdarza. Ale całą trasę, mam nadzieję, zagramy jakoś po wakacjach. W wakacje nie można grać w klubach, bo studenci się bawią za darmo na wielkich festiwalach (śmiech). Nie festiwalach, tylko juwenaliach. No i kluby się zamykają.
Mówiliście, że jakieś fragmenty wypadały. Macie jeszcze jakiś materiał w zanadrzu, czy na koncertach będziecie grać więcej, niż jest na płycie?
P.W.: Z sesji płytowej nic nie zostało, wszystko, co nagraliśmy, zostało wykorzystane na płycie. Na koncerty mamy jeszcze jakieś utwory instrumentalne, które się będą przeplatały z tymi numerami. Chcemy grać na koncertach aranżacje bardzo podobne do aranżacji płytowych, więc tam za wiele nie zmienialiśmy, i podoba nam się to, że zagramy to tak, jak jest to nagrane na płycie. Gramy we trójkę, tych klawiszy, które słychać w niektórych kawałkach, nie będzie na koncertach.
Nie wybieracie się na festiwale?
B.W.: Na pewno gramy na Offie [w Katowicach, 5–8 sierpnia – JŚ], pojawimy się też jeszcze gdzieś w Polsce.
Gracie razem od poprzedniego stulecia, wypracowaliście sobie podział zadań, który świetnie działa. W tym projekcie Michał jest na równych prawach. Jak ci się pracuje z ludźmi, którzy porozumiewają się między sobą bez słów?
M.S.: Bardzo dobrze mi się pracuje, bo pracuję z profesjonalistami. Szybko znaleźliśmy wspólny język. Każdy z nas jest inny, ale na tej najważniejszej dla nas płaszczyźnie muzycznej komunikacja jest znakomita.
Dla was Kim Nowak to wynik ewolucji, a mi się wydaje, że dla słuchaczy ta płyta może być sporym zaskoczeniem.
B.W.: Wydaje mi się, że z jednej strony Kim Nowak to zupełnie nowy projekt – jest to muzyka gitarowa, jest to hałaśliwe, jest to muzyka, za którą tęskniliśmy przez dłuższy czas, a jednak bardzo tam słychać nas, przynajmniej Piotrka. Michała tam słychać najgłośniej (śmiech). Chodzi mi o sposób grania Piotrka, który jest bardzo charakterystyczny, który już miał swoje miejsce czy na płycie „Heavi Metal”, czy podczas koncertów Tworzywa i tak dalej, gdzieś tam są moje teksty czy głos... Na pewno nie jest tak, że zapuszczamy długie włosy, wchodzimy w skóry i rozwalamy sprzęt na scenie. Ja bym bardzo chętnie rozwalił sprzęt na scenie, ale mnie na to nie stać zupełnie (śmiech), więc nie wiem, jak to się skończy.
Podobny przeskok jak wy wykonał w 1991 roku Kazik (w podobnym wieku, miał 28 lat), nagrywając „Spalam się”. Zresztą na tamtej płycie zagrał też wasz ojciec. Kazika widziałem ostatnio w programie Krzysztofa Szewczyka „Wideoteka dorosłego człowieka”, opowiadał m.in. o rzeczach swojego ojca, które nagrał.
B.W.: Nigdy nie miałem problemu z różnorodnością, z poruszaniem się w różnych stylach muzycznych. Jest coś takiego: gdy ja byłem w liceum – jest bardzo silna sytuacja, że jak jesteś punkowcem, to musisz mieć tę anarchię, musisz mieć te czarne buty. Jak jesteś heavymetalowcem, to musisz mieć pentagram i tak dalej. Ale myślę, że my wszyscy jak tutaj siedzimy, gramy dlatego, że lubimy muzykę, po prostu. Ona nam daje radość i jeszcze zarabiamy na tym pieniądze. Udaje się jakoś. Tak to bym musiał od rana do wieczora chodzić do pracy (śmiech). Strasznie to by była niekorzystna sytuacja.
Kazik jest w polskiej muzyce wzorem wszechstronnego artysty, sięga na różne półki i nagrywa, co chce. Wydaje mi się, że idziecie tropem tego typu wykonawców?
P.W.: Nie lubię za bardzo faworyzować jednych polskich artystów, żeby nie robić przykrości innym albo nie dodawać skrzydeł właśnie tym. Ale myślę, że jak najbardziej przewija się tutaj postać Kazika Staszewskiego, to osoba, którą zawsze szanowałem i wydaje mi się, że spoko, że akurat mówisz o nim.
B.W.: Zawsze jak słucham muzyki – czy to jest Hendrix, czy Kazik, czy Björk, czy Mozart – to fajnie jest słuchać muzyki autorskiej. Wiadomo, że wszystko już było, ale ta muzyka ma jakiś tam procent bardzo swój, autorski. Może dlatego też lubię wykonawców, którzy śpiewają po polsku. Ja wiem, że teraz jest Unia Europejska i MySpace, ale... też lubię język polski i wydaje mi się, że w tym języku jest moc po prostu.
Cała wasza płyta jest na MySpace. Czym jest dla was promocja internetowa? Czy sami sięgacie do muzyki przez internet?
B.W.: Dla mnie to jest rewelacyjna sprawa, bo gdy zaczynałem, dużo wcześniej, czasami Tytus [wydawca płyt Fisza w Asfalt Records – JŚ] mówił, że może trzeba by było pójść do jakiegoś programu telewizyjnego, coś przedstawić... Z drugiej strony płyty i tak były piratowane, one wszystkie leżały sobie na Stadionie Dziesięciolecia. Dzisiaj jest fantastyczna sprawa, bo omijasz wszystkie programy telewizyjne, które są brzydkie, cała telewizja jest brzydka i tam nie ma gdzie się pokazać, a poza tym nikt się nie interesuje tak naprawdę. To samo, jeśli chodzi o radia. Wybraliśmy singiel, on sobie pewnie gdzieś w audycjach autorskich zostanie puszczony, ale na jakąkolwiek playlistę nie udało nam się trafić. Włożyliśmy zdjęcie i wrzuciliśmy kawałek na YouTubie – i jest tam bardzo dużo oglądnięć. Tak jest z całą tą promocją. Omijasz rzeczy, których nie lubisz, i bezpośrednio trafiasz do osób, które w jakiś sposób są zainteresowane.
P.W.: No i można to też kontrolować pod kątem oprawy graficznej, wizualnej. My wszystko musimy przybić, czy nam się to podoba, czy nie. W momencie kiedy idziesz do programu telewizyjnego, nie można później za wiele z tym zrobić, to już nie należy do nas. W przypadku internetu świadomość tej kontroli jest dla nas ważna.
Jak się wam współpracuje z dużą firmą (wydawcą Kim Nowak jest Universal)?
P.W.: Na razie bardzo dobrze. Jest OK. Zobaczymy, jak to wszystko pójdzie dalej, ale na razie jest o wiele lepiej, niż przypuszczałem. Nie spodziewałem się, że tak to wygląda w dużej firmie fonograficznej. Nie wiedziałem, że będą tu ludzie, którzy naprawdę interesują się muzyką. Wydawało mi się, że działa to na zasadzie zainteresowania produktem, tak jakbyśmy poszli do dużej firmy typu Coca-Cola i chcieli tam wydać płytę. A naprawdę jesteśmy tutaj traktowani jak muzycy. Szefem artystycznym jest tutaj pan Jarosław Szlagowski [grał na perkusji m.in. w Oddziale Zamkniętym i Lady Pank – przyp. red.], który w pełni zrozumiał naszą płytę, tak nam się wydaje, i bardzo mu się spodobała. Jest też muzykiem. Więc mamy wrażenia bardzo pozytywne.
B.W.: Zupełnie przypadkowo zaryzykowaliśmy, bo wydajemy się zwykle z Tytusem, ale pomyśleliśmy, że Kim Nowak to jest inny projekt i wydamy to gdzie indziej. Tytus cały czas zajmuje się nami od strony menedżerskiej, tutaj trafiliśmy z gotową płytą – więc to też nie jest tak, że przynieśliśmy demo, czy się spodoba, wybierze ktoś singla – no i okazało się, że można tak. A jak można tak, to dlaczego nie.
Warszawa, 18 maja 2010
Tekst ukazał się w czerwcowym numerze miesięcznika „Lampa”, a nagranie nie powstałoby bez pożyczonego przez redaktora PDW dyktafonu.