Mocna i delikatna. Zabawna, bujająca, ale ciemna i straszna. Taka jest trzecia płyta Archy’ego Marshalla, w wieku 23 lat jednego z najoryginalniejszych młodych twórców łączących elektronikę z żywą muzyką.
Brytania powinna się szczycić tym, że ma tak utalentowanego muzyka i śpiewaka jak Marshall. Ma mocny, niski głos, którym mówi, śpiewa, krzyczy, oraz dryg do rytmu. Wprowadza w ponury, ale delikatny i poetycki nastrój. Łączy rap i obłędne przygrywki na gitarze, jeden z jego instrumentalistów posługuje się saksofonem z gracją mistrza karate. Ten akurat element wypada znacznie ciekawiej niż na ostatniej płycie Bowiego, gdzie saksofonista stał na czele zespołu.
U Kinga Krule tyle hip-hopu, co w produkcjach szkockiego tercetu Young Fathers – Marshall wprawdzie nie sięga po gospel, ale już po bluesa, jazz, punk czy noise rock bardzo chętnie. Facet umie swingować. Szmer płyty z sampli Kinga Krule koi niczym szmer deszczu, nowa płyta jest w sam raz na listopadowe, zimne wieczory.
Momentami to nadmiernie artystyczna propozycja („A Slide In (New Drugs)”, „Cadet Limbo”), ale ostatecznie zwycięża zawadiacka, bujająca przebojowość („Dum Surfer”) i skromna melancholia („Lonely Blue”, „Czech One”) chłopaka z osiedla. W tle słychać języki hiszpański i rosyjski, trochę jak u Tricky’ego.
„The Ooz” to popis pretendenta do tytułu mistrza świata w wadze superciężkiej. Jestem szczęśliwy, że oczarował nie tylko mnie – w głosowaniu na Płytę Roku 2017 „Wyborczej” Krule zajął szóste miejsce. I teraz to:
Jeśli ktoś kocha takich poszukujących młodych, zdolnych muzyków, to w Polsce również istnieje podobny artysta – zapraszam do zainteresowania się zespołem SYNDROM (szukajcie: „syndrom.rock.art :)