Zaskoczyć kogokolwiek czymkolwiek w dzisiejszych czasach? Duży wyczyn. W 2007 roku dokonali tego chłopcy z Klaxons. Połączyli house z rockiem, doprowadzając do ekstatycznych spazmów (to akurat żaden wyczyn) brytyjską prasę muzyczną, która poczuła się w obowiązku obwołać młodziaków królami nowego gatunku nu rave. Uwagę przykuwały również teksty, osadzone w świecie science fiction, gwiezdnych podróży, Atlantydy, wzbogacone odwołaniami do Pynchona, Prousta i tuzinów innych panów. Debiut „Myths Of The Near Future” pokonał w walce o prestiżową Mercury Music Prize m.in. Amy Winehouse. Przyszłość, o której śpiewali, wydawała się świetlista jak złociste skany.
Niestety, jak „NME” kimś się zachwyca, można się zakładać, że za dwa lata sytuacja chwilowych ulubieńców będzie opłakana. Najpierw pojawiły się inne zespoły nowego „gatunku” (najpierw był gatunek, potem zespoły, świeża koncepcja) – co jeden, to gorszy. Klaxons postanowili wygrzebać się ze swojej szufladki, ogłosili, że nu rave nie istnieje, po czym wydali kiepsko przyjęty mixtape. Potem wytwórnia kategorycznie odmówiła wydania nowo nagranego materiału, informując, że jest „zbyt eksperymentalny”, co można rozumieć jako „nawet my tego nie sprzedamy”. Nasi bohaterowie pokornie wrócili do studia z nowym producentem Rossem Robinsonem, znanym głównie ze współpracy z Kornem i Limp Bizkit.
Efekty współpracy są bardziej rockowe niż dotychczasowe dokonania, ale przebóg, kto słuchał uważnie i nie przejmował się metkami, już z „Mitów...” wyciągnął wniosek, że to zupełnie typowa kapela indie, może bardziej od innych na bieżąco z nowoczesnymi brzmieniami. „Golden Skans” czy „Gravity’s Rainbow” są wyjątkowe nie przez dance’owe patenty, ale wspaniałe refreny, wbijające się w głowę jak świetlny miecz Luke’a Skywalkera. „Surfing The Void” zaczyna się od „Echoes”, godnego rywala wyżej wymienionych przebojów. Natrętny klawisz ładnie współbrzmi ze ścianą gitar, bas baunsuje, a James Righton informuje, że echa obcych światów śpiewają mu serenady. Wszystko po staremu, znaczy.
Jeśli komuś podoba się ten utwór, spodoba się też reszta płyty, większość kawałków jest bowiem zbudowana analogicznie. Najmniej udały się najbardziej taneczna „Venusia”, zupełnie bez pomysłu, oraz ciężkie „Cypherspeed” i „Extra Astronomical”. Pocieszające jest, że Klaxons wypadają lepiej nie wtedy, gdy chcą koniecznie przyładować albo koniecznie potańczyć, ale kiedy skupiają się na melodii i jej rozwinięciu. Daje to nadzieję na kolejne tak udane numery jak energiczne „Valley Of The Calm Trees” i „Twin Flames” z ładnym dialogiem wokalistów w zwrotce i wplecionym fragmentem klasycznego „Baby, ach te baby” Eugeniusza Bodo. Serio.
„Podwójne ognie” to, przy okazji, rzadka próba zejścia na ziemię z kosmosu, opisu rzeczywistości bez słonecznych wiatrów, diamentowych pyłów, obcych cywilizacji, entropii, czyli codziennego świata członków Klaxons. Wyszła z tej próby wizja dwóch płomieni wzniecających się i łączących – zupełnie przyzwoita metafora związku. Dla równowagi, kolejny tekst zaczyna się od mgławic srebrnych dysków i porządek zostaje przywrócony.
Przystępowałem do „Surfowania po próżni”, nie mając nadziei na zbyt wiele, i zostałem przyjemnie zaskoczony. Klaxons pokazali, że nie wyróżnia ich wyimaginowane nowatorstwo czy przełamywanie barier. Ich talent to komponowanie chwytliwych piosenek. Tylko tyle i aż tyle.