Nowy zespół Błażeja Króla. Kiedyś twórca gitarowych piosenek, później elektronicznych smętków, laureat Płyty Roku „Wyborczej” za debiut duetu UL/KR wraca do nurtu niezależnego. Bez nazwiska, ale z nowymi, mrocznymi i transowymi piosenkami.
Na okładce debiutanckiej płyty Kobiety z Wydm ledwo można znaleźć tę nazwę i tytuł „Bental”. Dominuje szarość, to jakby niedoświetlone zdjęcie dłoni i fragmentów – ciała? materiału? kamienia? Niepokojący i nieidealny obraz. Trzeba się domyślić, co tam jest, lub puścić zmysły wolno, dać popracować podświadomości. Podobnie działa muzyka Kobiety z Wydm.
Zespołem kieruje Błażej Król, rokrocznie od 2012 dający słuchaczom nowe piosenkowe nagranie, zawsze zimą lub wczesną wiosną. Najpierw był UL/KR, z debiutem wyróżnionym tytułem Płyty Roku 2012 przez dziennikarzy „Wyborczej”. Po drugim albumie Błażej zawiesił duet i przyjął szyld Król. Mrocznej i bagnistej muzyce nadał jaśniejszy odcień i bardziej przebojowy rytm. Gdy słuchacze to podchwycili, z małego wydawnictwa Thin Man Records przeprowadził się do działającego na znacznie większą skalę Kayaxu. Na salony wszedł jednak – wszystko na to wskazuje – tylko na dwie płyty. Teraz wraca do małego pokoju: płyta Kobiety z Wydm ukazuje się w Thin Manie.
Tym razem Król nie gra na syntezatorach ani gitarze, lecz na... basie. Klawisze to teraz domena Iwony Król, żony Błażeja. Gitarę przejął perkusista Mateusz Rychlicki znany z zespołu Kristen. Nie ma już Króla zatopionego w elektronicznych brzmieniach, gitarowych arpeggiach, na pierwszym miejscu stawiającego śpiew. Daleko też do duetu małżeńskiego Lauda, który grał specyficzny wiejski ambient.
Nowy zespół stawia na hipnotyczny rytm. Mocno wybrzmiewa krautrockowe „Urwisko” – tekst z ledwo zarysowaną melodią recytuje cała trójka muzyków, jakby to był spektakl Komuny Warszawa, teatru operującego wyrazistym tekstem i ruchem. Podobny zabieg zespół wykorzystuje w „Strasz mnie” (tytułowe słowa to wykrzykiwany co rusz refren), gdzie Król czy raczej sam jego system nerwowy wyrzuca słowa: „chcę się ogniem bawić/ chcę oczy wypłakać”. Od pierwszych słów płyta wprowadza słuchacza w dyskomfort. Jakby szło się ciemnym korytarzem, czekając na cios, potknięcie, klepnięcie w ramię, ledwo łapiąc oddech.
„Bental” zionie chłodem. Sam tytuł oznacza „dno zbiornika wodnego jako swoiste środowisko życia”, niedoświetlone, niedotlenione i zimne. Muzyka oddaje tę atmosferę, choć mimo sugestywnej oprawy graficznej i tytułu album zawiera też całkiem przebojowe utwory. Tyle że nawet w najbardziej chwytliwej „Amnezji” Król wypowiada co chwila słowa „boję się”. Nawet w docieplonym grzechotką „Przeciął” odklejonym, blaszanym głosem mówi: „Oddawaj mnie z wczoraj/ zdejmij to ze mnie/ i jeśli to raj, to mało przyjemnie”.
Na dnie tego szaleństwa przemyka parę eterycznych piosenek pozbawionych perkusji. Najlepszą jest łagodne gitarowe „Nie dość”, które zgarnia puchar za jedno ze świetnych zdań i zarazem straszne zaklęcie: „Nawet nie zauważyłem, że całą drogę jechaliśmy bez świateł/ nawet nie zauważyłem, że całą drogę jechaliśmy pod prąd”.
W mieście braku świateł pewnie można nie zauważyć. Jednak na wsi, gdzie Król z rodziną mieszka od lat, wyłączenie świateł jest jak zamknięcie oczu. Tej płyty należy słuchać w gęstej ciemności lub z zamkniętymi oczami i – jeśli się da – na otwartej przestrzeni.
Tekst ukazał się 13/4/17 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji