„Polak sprzeda zmysły”, zwłaszcza po przeczytaniu pierwszych tekstów, wydawał mi się kolejną książką zmontowaną z reportaży prasowych. Czasem krótszych, czasem dłuższych, rozwiniętych lub nie, ale pisanych „do tygodnika”. A właśnie że nie.
Jeszcze zanim dobiłem do połowy, uświadomiłem sobie, że każdy tekst dotyczy samotności i bycia nieszczęśliwym. Albo inaczej – poczucia nieszczęścia i kresu, tego, że nasz czas nie jest już nikomu potrzebny, nasze działania dla nikogo nie mają znaczenia, a pozostawione przez nas przedmioty mogą być tylko ciężarem.
Nagle nawet te pierwsze teksty zaczęły błyszczeć, lepiej wybrzmiały w kontekście całości. Zaczęło chodzić w nich nie o wstydliwy czy głośny temat, o poczucie wstydu bohaterów. Oczywiście, oni nieustannie porównują się z innymi i mają doła, ale też mają marzenia. A cała książka układa się w historyjkę od nienarodzenia do śmierci. I tylko dwa teksty były wcześniej drukowane.
Jest w tej książce kilka punktów najciekawszych, momentów wycofania się znad krawędzi. Jakby – nieodebrania telefonu, który natrętnie dzwoni. Skąd miałem wiedzieć, że to już, że to ten moment, gdy jestem może trzy słowa od tego, by życie się zmieniło? Chciałbym, chciałabym czegoś innego, niż mam, ale chyba już za późno. Marzę o tym, żeby przez chwilę być kimś innym, ale brak mi odwagi.
To książka o takich wycofaniach się, o momentach zgody. One nie są końcem wszystkiego. Życie toczy się dalej, ja żyję, ja jestem. Nawet jeśli – jak dowiaduje się jedna z bohaterek – teraz z życia będzie już tylko ujmowane.