Jeden z najciekawszych muzyków młodego pokolenia Błażej Król po dwóch bardzo udanych płytach nagranych w duecie UL/KR („UL/KR” – płyta roku 2012 według dziennikarzy „Wyborczej” – oraz „Ament”) zawiesił działalność zespołu i nagrał debiut solowy pod własnym nazwiskiem. „Nielot” ukazał się pierwszego dnia wiosny.
Błażej Król pochodzi z Gorzowa Wielkopolskiego, ma 30 lat, był wokalistą i gitarzystą rockowego Kawałka Kulki. W międzyczasie nagrał płytę z mocną instrumentalną elektroniką jako Bangeliz („Mixtape”, wyd. Mik Musik, 2012). Później był projekt Dwutysięczny („Jedwabnik”, wyd. Bocian Records, 2013) – jak mówi Król – „fantazja na temat tego, jak słyszę muzykę Mazzolla, Kucharczyka, Dziubka [których muzykę poznał ok. 2000 r. ] i filtruję ich przez siebie”. W tym roku zamierza wydać nowy materiał jako Bangeliz.
Na płycie „Nielot” słychać więcej lat 80. niż w przypadku nagrań UL/KR. Czuć u Króla popową egzotykę na miarę pierwszych telewizji kablowych czy niedzielnego programu telewizji schyłku PRL‑u „Bliżej świata”. To nie jest Nowy Jork współczesny, ale ten sprzed ładnych paru lat. Jeśli ostatnio po afrykańskie rytmy sięga tam Vampire Weekend, to u Króla brzmią raczej inspiracje Tom Tom Club. Innym razem jego ta gitara, klawisze i rytmy przypominają najłagodniejsze utwory The Cure. I przede wszystkim: Król nie boi się i umie śpiewać.
Wszystkie środki, jakie Król stosuje jako kompozytor i autor tekstów, prowadzą do najważniejszego celu: oddać pewien niewygodny, odrealniony nastrój, wejść w czas poza czasem, między jawą a snem, może między życiem a śmiercią. Stało się czy się tylko wydawało? „Wczoraj bez mrugnięcia/ dłoń w ogniu trzymana/ dziś katar gorączka/ niegojąca się rana”. Król wytwarza i oddaje niepokój, poczucie winy i zagrożenia: „Nie opowiadaj o nas po kolacji/ bo przyjedziemy w śnie/ ze zgagą i koszmarem”.
Rozmowa z Błażejem Królem
Jacek Świąder: Znowu krótka płyta. Pół godziny?
Błażej Król: To chyba jak robisz dobre przerwy między kawałkami.
Wciąż zachwycam się bardziej skrótowymi rzeczami. Nie umiem delektować się całą długą płytą innego wykonawcy. Na tę chwilę taki jestem.
Wyobrażałem sobie, że ta płyta jest tak krótka, bo tyle trwa twoja droga do pracy.
- Iwona, moja żona, ostatnio mówi: akurat jak jechałam po ciebie do pracy, cała płyta przeleciała. To już kolejna taka. Okazuje się, że nagrywam płyty dla żony do samochodu, żeby jej umilić czas.
Ona też wyszeptała swoje na tej płycie.
- Wyszeptała i za część syntezatorów też była odpowiedzialna, grała.
Płytę nagraliście w Jeninie.
- To druga wioska za Gorzowem w stronę do Berlina. 2 km od głównej drogi, 0,5 km od następnego domu – mogę spokojnie wyjść na golasa na podwórko i nikt nie zadzwoni po policję. Bardzo twórcze miejsce. Tu mieszkamy i nagrywamy w wolnych chwilach. Teraz jest przerwa, bo czekamy na plon.
Na nowej płycie są dźwięki nagrane przez Iwonę z Rebeki. Jak to się stało?
- Przyjaźnimy się z Rebeką, popełniłem remiks dla nich, dla Kamp!, pomyśleliśmy, żeby zrobić coś z Iwoną po polsku, żebym ja to napisał [w Rebece Iwona Skwarek śpiewa po angielsku]. Iwona wysłała mi fragment nagrania pianina. Wyciąłem ze 20 sekund, zapętliłem, dodałem perkusję, gitarę, napisałem tekst, nagrałem wokal w wersji demo i wysłałem Iwonie.
Wszystko fajnie, tylko ona miała w głowie inny obraz tego utworu. Zaproponowałem: to zróbmy coś w przyszłości, a ten numer wezmę sobie na płytę. Zgodziła się.
Twoje teksty są krótkie. Kilka zdań, parę linijek i koniec. Bardzo podoba mi się fraza „rdzewienie jabłka zaczyna się od pierwszego ugryzienia” (utwór „Ciepło”). Skąd to wziąłeś?
- Można łatwo pokazać, że król jest nagi i Król tego nie wymyśla. Nie jestem pewien, czy cała ta fraza jest ukradziona, ale na pewno część jest moja. To jest umiejętność nie pisania, ale dobierania odpowiednich słów i łączenia ich. Nie wchodzi w grę lampka wina, maszyna do pisania czy kałamarz, przy którym łamie mi się stalówka, bo nie mogę nakreślić jakiejś kwestii, która mi rozrywa pierś. To coś dużo bardziej zwykłego, rzeczy głównie z książek.
Zbierasz słowa, zdania, fragmenty i montujesz, prawda?
- „Tuż nad głowami, ale poza zasięgiem wyciągniętych rąk” [pierwsze słowa „Tuż nad głowami”, piosenki UL/KR] – takie zbitki zbieram na karteczkach albo w komórce. Potem siadam nad tym, może bez kieliszka wina, i odzieram to z tej magii poetyckiej. Natomiast jak to działa później, to co innego.
Ma to poruszać jakąś strunę w nas, w środku. Np. jedziesz szybko samochodem i nagle widzisz kłócącą się parę albo wypadek. Myślisz o tym przez moment, ta sytuacja zostaje w tyle, ale generuje kolejne myśli. Może przesadzam, ale chciałbym tak pisać. Same słowa mogą być uważane za grafomanię, ale jeśli gdzieś coś wzbudza coś nowego – to świetnie.
W „Szczenięciu” śpiewasz: „damy wtulone w walety, królowe śniące o gońcach”. Dlaczego podmiotem są kobiety?
- Nie wytłumaczę ci tego. Pamięci nie mam za dobrej. Nie staram się pisać z założenia o czymś. Niuanse, które wychwytujesz, zaczynają żyć, dopiero gdy jest druga osoba, odbiorca.
Chciałbym w czasie koncertów móc opowiadać między kawałkami: ten utwór napisałem wczoraj w chwili uniesienia, kiedy okazało się, że doświadczyłem tego a tego. Ale to nie byłaby prawda.
Jestem prostym typem i rozmawiając ze mną, nie pomyślałbyś, że piszę teksty „poetyckie”. Na słowo „poezja” mnie skręca. To, że nie potrafię wytłumaczyć tych składni i sformułowań, odbiera trochę magii tekstom, ale też zdejmuje z nich ciężar. Gdybym jeszcze opowiadał o nich, prowadził wykłady na temat ośmiu wersów, to granica bezpretensjonalności zostałaby przekroczona.
Czy Król mógłby się obyć bez słów?
- Ale ja bardzo lubię zabawę z tekstem. To tak jakbyś fotografowi powiedział: po co to robisz? Mógłbyś przecież malować. Jasne, mógłbym, ale łapię za aparat i robię zdjęcia, i nic ci do tego.
Czego oczekujesz po nowej płycie?
- Mam nadzieję, że ta płyta ukłuje tam, gdzie słuchacz chce gilgotek, a pogilgocze tam, gdzie wolą sado-maso. Może ktoś powie: o, on z roku na rok daję radę. Nie muszę nic udowadniać, bo mam kochającą żonę, rodzinę, ze dwóch kolegów.
Ja bym tej płyty słuchał. Ona pracuje. To taki pop, którego chcę słuchać cały czas. Zrobiłem wszystko, na co było mnie stać. Teraz najbardziej cieszę się na koncerty. Przez granie w UL/KR uzależniłem się od nich. Nie w sensie finansowym, tylko energetycznym.
UL/KR zyskało dużą popularność. Spodziewałeś się jej?
- Znamy swoją wartość i wiedzieliśmy, że tworzymy coś fajnego. Nie wiedzieliśmy, że aż tak. Nagraliśmy płytę i myśleliśmy o teledysku: chyba nie ma co, bo kto to puści. Nagle okazało się, że ktoś puszcza i że ta energia jest przyjmowana przez słuchaczy. To nas zaskoczyło bardzo pozytywnie. Przez dwa lata zagraliśmy ponad sto koncertów. Przychodziło nawet kilkaset osób, nigdy nie było mało.
Z kolei wśród dziennikarzy najpierw powstał tzw. hajp. A gdy zrobiło się nas za dużo, w dobrym tonie było mówić: „nie lubię UL/KR”. Zrozumiały odruch: ktoś ci miga po oczach, więc zaczynasz mrugać.
Weszliście do mainstreamu.
- Zauważyłem, że ostatnio na polskim rynku alternatywą nie są już Happysad, Hey i Cool Kids Of Death, tylko pop harsh noise i post eko techno z elementami Afryki. Nawet w radiu. Podoba mi się to. Ale my byliśmy na Open’erze, Męskim Graniu, wystąpiliśmy z Kasią Nosowską. Sam za nastolatka mówiłem: jeśli coś jest komercyjne, to jest kiepskie. Teraz zrozumiałem: o, jaki ty głupi, Błażejku, byłeś. Nie rozumiałeś tematu. Komercja to nie jest zła rzecz.
Dlaczego zawiesiłeś grupę?
- Mówiąc półżartem: nawet gdybyśmy nagrali świetną płytę, nikt przy zdrowym rozsądku nie zaprosiłby UL/KR na fajny festiwal trzeci rok z rzędu. Dwa lata z rzędu udało się wystąpić na Open’erze i na OFF-ie, możemy być zadowoleni, bo to się nie zdarza. Ale nieskromnie powiem, że chcę grać na tych festiwalach. Chcę sobie pojechać, chcę sobie zarobić i chcę posłuchać kapel. Można było czekać dwa lata, ale mi się nie chciało.
Pisząc te kawałki, nie myślałem o tym, czy są dla UL/KR czy Króla. Normalnie pracuję, ale znajduję czas, żeby wydać np. jedną nową płytę rocznie – solowo czy z zespołem – plus jeszcze jedną jako Bangeliz, Dwutysięczny czy inny projekt. Za często? Przy tych długościach ma to moim zdaniem sens. Te płyty układają się w całość. Po ilu przesłuchaniach znudzi się mój 27-minutowy album? Po 15? I co dalej? Przez rok zdążysz zachcieć czegoś nowego.
Czy nagrywasz dużo muzyki? Ile się nie mieści na płytach?
- To nie tak. Wszystko się mieści. Na komórce zbieram fragmenty tekstów, jest ich np. kilkadziesiąt, są jakieś zapisane melodie, pozaczynane sesje nagraniowe. W pewnej chwili zaczynam to dokańczać. Powstaje kilka tekstów, melodii i coś ze środka mnie nakierowuje: budujmy na tym.
Poddaję się pewnym naturalnym rytmom. To, co daje mi tę wenę, ten przypływ działa chwilowo. W ciągu roku jest może miesiąc lub dwa pracy twórczej, gdy powstaje bardzo dużo materiału, potem to tylko szlifuję, klaruję. No i wychodzi siedem-osiem utworów.
A Gorzów? Co dał ci jako artyście?
- Gorzowska kultura kończy się na dwóch telewizjach, które nagrają czasem fragment koncertu, przedstawienia. Cały dzień lecą reklamy – blacharstwo, metalurgia lub też „Tom skupuje złom” – a wieczorem ciągle jest wałkowane, jaki to Gorzów jest piękny dzięki temu, co było kilka lat temu. A Gorzów jest w daleko posuniętym stanie rozkładu. Jesteśmy bardzo blisko Detroit, tylko że u nas nie urodziła się scena techno. Empiki są zamykane na rzecz małpek, żabek i innych biedronek.
To miasto jest mało przyjazne i bardziej psuje głowy, niż coś buduje. Siłą napędową naszej muzyki jesteśmy my.
Tekst ukazał się 26/3/14 w „Gazecie Wyborczej” pod tytułem „Pop, którego chcę słuchać” – w portalu więcej recenzji