Miałem przyjemność być przez trzy dni w Edynburgu, tam gdzie polscy artyści grali na Jazz and Blues Festival. Pojechałem głównie zobaczyć Miczów (zawsze) i – pierwszy raz – Profesjonalizm. Nigdy nie byłem na Wyspach, w tym kraju wpadania na pasach pod double decker bus, więc uznałem, że pojechać tam i poczuć się jak na Chłodnej bardzo warto. I że może spotkam Aidana Moffata albo Stuarta Murdocha, albo Stuarta Braithwaite’a.
Poprzedziłem ten wyjazd informacyjną zapowiedzią w „Gazecie”, można sobie się dowiedzieć, o co tam mniej więcej chodziło i jaki jest szerszy kontekst tej historii. Zarówno kierownicy ze strony IAM, jak i szef festiwalu Roger Spence chętnie używają słowa „kontekst”. Generalnie chodziło o budowanie firmy „polski jazz”, na czym zależy jednym i drugim. Festiwal chce mieć koncerty polskich jazzistów, na które przychodziłoby sporo ludzi, a IAM chce posyłać muzyków w miejsca, gdzie ci zdołają się pokazać i wyróżnić (to się udało, były recenzje w prasie), no i wyrobić sobie kontakty, żeby dalej działać na własną rękę. Polacy walczą o firmę nie tylko poszczególnych artystów, ale też całości polskiej nowej muzyki.
Miałem na szczęście okazję powłóczyć się trochę po tym cudownym mieście, całym z kamienia, otoczonym górami i klifami, leżącym nad zatoką, pod chmurami, mieście, w którym w ciągu pięciu minut jest słońce i deszcz, wichura, a w ciągu jednej doby upał i prawie mróz. Tam jest bardzo górzyście, a i tak zasuwają riksze. Hindusi też już tam dotarli ze swoją kuchnią, i Włosi, Tajlandczycy, Libańczycy, Francuzi. Zauważyłem, że Polacy nie są już tam czarną siłą roboczą, przeszli na pozycje konsjerżów i szefów zmian w hotelach. Kelnerują teraz Hiszpanie. Szkocja pokazuje, gdzie jest kryzys.
Miałem kłopot ze znalezieniem małej księgarni, były tylko dwie sieciówki Waterstone’s. Wziąłem parę rzeczy, które taniej pewnie można kupić na ebayu, za to zabrakło mi funtów na autobiograficzną książkę Dona Lettsa. Trochę żałuję, ale litery w środku były na tyle duże, że się nie szarpnąłem. Może to była jego kolejna książka? Może najlepsze historie opowiedział już wcześniej? Spodobał mi się jego aforyzm, który – jak twierdzi – wywiódł ze współpracy z anarchistami. Idzie to jakoś tak: a good idea attempted is better than bad idea perfected. Bardzo to wziąłem do siebie, mam nadzieję, że mi zostanie.
Przy wyczekowywaniu się z hotelu dostałem dyrektywy kulinarne – wczesny obiad zjedliśmy w Fishers in the City na Thistle Street. No mistrz. Mała, nie bardzo elegancka uliczka, ale żarcie świetne, a kelnerem jest tam ten Colin, co zrobił dzieciaka naszej Alicji, czyli Zosi. Jakby kto był blisko, warto sprawdzić. Przy okazji niedaleko stamtąd do tej sieciowej księgarni.
Grali Aga Zaryan (nie widziałem tego), Marcin Wasilewski Trio, Maciej Obara Quartet, Profesjonalizm oraz Mitch & Mitch. Których oczywiście warto zobaczyć w każdym możliwym kraju, mieście i na festiwalu każdego rodzaju muzyki. Tu fragment tekstu z „Gazety”, którym podsumowałem te parę koncertów:
Na tle muzyków ze Szkocji, Skandynawii i Włoch polscy artyści byli atrakcyjną awangardą. Tamci grali swing, boogie-woogie, jive, „New York, New York” itp. Między polskimi występami miało się wrażenie, że EJ&BF jest wehikułem czasu mającym przenieść słuchaczy w złotą erę radia. Nasze zespoły, wybrane przez szefa festiwalu Rogera Spence’a, miały znacznie więcej do zaoferowania.
Przed koncertem Profesjonalizmu do lidera grupy Marcina Maseckiego podszedł ktoś z obsługi z propozycją podziału występu na dwie części, bo w trakcie koncertu w sąsiednim namiocie musi się odbyć próba dźwięku. „Nic nie szkodzi. Lubimy hałas”, odparł Masecki. Obawiałem się, że dla lokalnych fanów jazzu ten hałas Profesjonalizmu to będzie za wiele. A jednak sposobało się. Masecki – w dresie, machający nogami pod fortepianem, kierujący piątką kolegów z miną wstawionego nauczyciela muzyki, wstający, wybijający rytm obrączką – ujął ich swoją żonglerką big-bandowym dixielandem i współczesnym jazzem. Widzowie przyszli do cyrkowego namiotu popatrzeć na ten zespół-dziwadełko (słowo samego Maseckiego), tymczasem sami zostali przećwiczeni jak cyrkowa menażeria. Podobało im się to odwrócenie sytuacji.
Z występem Profesjonalizmu rymował się koncert Mitch & Mitch, zespołu, który nie pasuje do żadnego festiwalu (ani to jazz, ani alternatywa), a zarazem potrafi kupić każdą publiczność, bo gra lekko, melodyjnie, jest komunikatywny i błyskotliwy. Humor, energia i inteligentne przetwarzanie materiału historycznego – taki był Edynburg po polsku.
Maciej Obara przyjechał do Edynburga prosto z Molde, gdzie występował ze swoim skandynawskim składem, który powstał na zimowych warsztatach Take Five Europe w Anglii. Obara (tak samo jak jego kontrabasista Maciej Garbowski) z tych warsztatów przywiózł nie tylko nowy skład (Quartet grający w Edynburgu to zespół polski), lecz także znajomość z Fraserem Fifieldem. Szkot dołączył na scenie do składu Obary na dwa utwory. Dudy i metalowy flet, na których grał, dobrze wkomponowały się w brzmienie zespołu. Obara to widowiskowy muzyk, gra z łokci, z ramion, z kręgosłupa i z nóg. Całe ciało dmie w saksofon. Gdy ma przerwę – tańczy, rozkoszuje się dźwiękiem kolegów.