Płyta bez sensu. Gdzie Kurtowi Cobainowi do Jarosława Iwaszkiewicza, po którym pamiątki stały się kanwą książki „Rzeczy”. Owszem, zmarły w 1994 r. lider Nirvany zmienił zasady gry w show-biznesie, był ważny i oryginalny. Wiedzą o tym koncerny od lat wydające składanki, koncertówki i „nieznane nagrania” jego zespołu.
Ale solowy debiut Cobaina 21 lat po śmierci? Oj, chyba niewiele ciekawego zostawił w szufladzie. Album składa się z materiałów wykorzystanych w filmowym dokumencie (autoryzowanym przez rodzinę) „Montage Of Heck” Bretta Morgena. Wśród źle brzmiących ścinków zabrzmi czasem znajomy riff, cover Beatlesów, ale wartość płyty nawet dla dokumentalisty jest nikła. Płyta ma warianty piosenkowy (13 utworów, 33 minuty) i wzbogacony o dźwiękowe kolaże i dziwaczne scenki (31 utworów, 71 minut). Najlepszy jest tu absurdalny i czuły humor Cobaina z tych kolaży oraz czytanego autobiograficznego opowiadanka „Aberdeen”. Kurt jest tu kimś między dwoma Johnami – Lennonem i Cleese’em.
W drugiej połowie lat 90. należałem do dzieciaków, które z ogniem w oczach wymieniały się zgranymi do cna kopiami kaset z piosenkami Nirvany „których nie ma na płytach”. Demówki, nagrania z sesji i koncertów ukazywały się wtedy bez aprobaty zachłannych wytwórni w seriach bootlegów, np. „Outcesticide” i „Into The Black”. Debiutem Cobaina entuzjazmować się nie sposób.
Tekst ukazał się 4/12/15 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji