Piąty album w ciągu sześciu lat. Kurt Vile, 33-letni kapłan indie rocka, trochę na wyrost porównywany do Springsteena i Dylana, ma niewyczerpany zapas bardzo dobrych melodii.
Sporo z nowych piosenek trwa dobrze po dziesięć minut. Żeby wysłuchać całej płyty, trzeba ponad godziny, a najlepiej całego tygodnia. Trudno się oderwać od „Wakin On A Pretty Daze”. Ta płyta brzmi świetnie, przestrzennie i organicznie, i ma doskonałe melodie. Lider prowadzi swój zespół leciutką ręką, jakby pokazywał im swoje posiadłości. W tej muzyce czujemy się bezpiecznie. Ludzie dzielą się na tych, którzy rozbijają namiot długo i pogodnie, oraz tych, którzy robią to długo i wściekle. Vile należy do tych drugich. Cedzi skojarzenia z tym, co hulało w radiu 40 lat temu i więcej, i trochę mniej. Tom Petty, Stonesi, Wilco, Neil Young, on sam wspominał o „Tusk” Fleetwood Mac.
Długie piosenki nie znaczy: bezwietrzne. Vile majstruje przy motywach, przyspiesza i zwalnia tempo, ale jest bezlitośnie logiczny. „Wakin On A Pretty Daze” jest nagraniem radosnym i ciepłym. Radość z klawiszy, gitar i bębnów. „Making music is easy, watch me”, śpiewa Vile. Jakby był leniwy, przelewa się przez ręce, nurkuje w tej obfitej, ale nienadmiernie skomplikowanej muzyce. To wygląda na album służący do słuchania w samochodzie, z otwartymi oknami i przy złotej równowadze krajobrazu z prędkością. Już nie wiosenna, ale letnia rzecz.
Tekst ukazał się 5/4/13 w „Gazecie Wyborczej”