Jeden z najlepszych polskich zespołów niezależnych po trzech latach od debiutu ma nowy, bardzo dobry album. Już ogrywa go w ramach trasy europejskiej, wybrał się także na koncert organizowany w Turcji przez Ministerstwo Kultury. Państwo wzięło anarchistów do reprezentacji kraju? Oni dali się przekonać? Jak dobrze, że nikt tu nie jest świętszy od papieża.
The Kurws warto słuchać i promować. Wrocławski zespół hołduje DIY (zrób to sam) i postpunkowemu hasłu „rip it up and start again”. Po wydanym także w USA debiucie „Dziura w getcie” przychodzi płyta jeszcze bardziej awangardowa, na której obok ostrych utworów są fragmenty nietypowe, wyciszone, jak „Kolos na glinianych nogach” oparty na uderzeniach w klawiaturę (i nie tylko) fortepianu. Lubię tych Kurws z „Psów Płaskiego” – intensywnych zarówno w momentach ciszy, jak i piskliwej dźwiękowej nawałnicy, rozwijających swą myśl do ekstremum, ale stale czujnych. W przeciwną stronę jadą w „Złej bajce” – niemal przebojowy, pędzący numer przechodzi w improwizowaną „pustkę”.
Najbardziej interesujące w The Kurws jest połączenie żywego undergroundu – rodzaju przymusu grania z sensem, bez kopiowania, świeżo – z wysokim poziomem artystycznym. Mało który zespół ma tak od pierwszych dźwięków rozpoznawalne brzmienie: kwik saksofonu tenorowego; grająca często akordami gitara basowa; nerwowe bębny z nikłym użyciem najgłośniejszych talerzy; przeszywająca powtarzanymi riffami albo wybuchająca skrzekiem gitara. Śpiewanie, krzyk? Wcale. Muzyka jest wystarczająco wymowna.
Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 16/5/14