Muzycznie grupa z Nashville (!) zajmuje się alt country. Prawdziwi kowboje czymś takim karmią świnie, z kolei wrażliwi i czuli wielbiciele muzycznej alternatywy czczą to i kupują na płytach w niemieckiej wytwórni Glitterhouse (np. Walkabouts).
Spokój, nastrój i ucieczka od strasznych wielkich miast, w których tacy piękni, wykształceni i samotni patrzymy w mrugające światełka po drugiej stronie rzeki. Landszaft XXI wieku.
Tyle nurt. Do tego u Lambchop są jednak wspaniałe, czułe teksty. W przypadku „Mr. M” sprawa jest prosta – płytę poświęcono Vicowi Chesnuttowi, koledze, fanowi, muzykowi. Szef Lambchop Kurt Wagner wędruje na tej płycie po mapie uczuć popogrzebowych: poczucie straty, zmarnowanej szansy, nienaprostowalności spraw. W tonie pogodnym, tak jak to działa w „zwykłym” country. Historia: „I used to know your girlfriend, back when you used to have a girlfriend / She was nice and you were not, but I was the big prick back then” („Buttons”).
Wagner (koszula, okulary, czapa z wielkim daszkiem) śpiewa czy raczej ględzi głosem, którego nie da się pomylić z nikim. Jest jak Barry White albo Daniel Johnston. Ten głos jest niski, ale czasem drżący, wyraźny, a nieśmiały. Równie nieśmiało chlapnął, że niniejsza, 11. płyta jego zespołu może być ostatnią. Nie ma mowy.
Tekst ukazał się 1/3/12 w „Dużym Formacie” – w portalu więcej recenzji