Zdaje się postacią nie ze świata muzyki, lecz z bajki i internetu. Jest czystym wizerunkiem, ruchomym selfie, wieczną sesją mody. Jak w przebraniu w Lanie Del Rey jest puste miejsce – dla odbiorcy. Jej powolny sposób śpiewania można by nazwać staromodnym, gdyby nie był tak wyżęty z uczuć. Warto przebić się przez ten pretensjonalny śpiew.
Na nowej płycie artystka dodaje otuchy freakom, cudakom, niespełnionym samotnikom (w sieci, dopowiadam): „Baby if you wanna leave/ come to California/ be a freak like me, too/ screw your anonymity” („Freak”). Kalifornia, artystki miejsce na ziemi, jest tu obietnicą, której częścią jest sama mglista postać Lany. W innej piosence obietnica jest pożyczona ze spamowych łańcuszków – pójdź za Del Rey, a już nigdy nie będziesz musiał pracować: „Put your white tennis shoes on and follow me (...) and I will never sing again/ and you won’t work another day” („Swan Song”).
W najbardziej innowacyjnym „High by The Beach” do podkładu w stylu elektronicznego r’n’b Del Rey sennie rapuje parę linijek, żeby poprawić siarczystym jak na nią: „You could be a bad motherfucker/ but that don’t make you a man”. Autoironię pokazuje też w „Music to Watch Boys To” oraz „Terrence Loves You” z frazą „Hollywood legends will never grow old”. Prawda – ta 30-latka też wciąż lat ma jakby naście, jak duch, jak syrena.
Tekst ukazał się 25/9/15 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji