Na koniec serii o polskich zespołach, które weszły na przysłowiowy szczyt w poprzedniej dekadzie, zaległa recenzja albumu Lao Che. Podobnie jak Happysad wkrótce po premierze była to złota płyta. No a poza wszystkim zawsze to jakiś wspólny wątek ze świetnym „Pirxem” Krojca.
Zdobyli uznanie płytą „Powstanie Warszawskie” (2005). Kilka miesięcy po otwarciu Muzeum Powstania chłopaki z Płocka opowiedziały historię buntu, sprzeciwu, odwagi i klęski nie tylko warszawiakom, ale całej młodej Polsce – jej językiem. Można ich było nie lubić, ale nawet niedzielny słuchacz znał ich płytę, jak dekadę wcześniej Liroya. Spory skład Lao Che zaczął grać masę koncertów, choć ich muzyka nigdy nie była łatwa, przebojowa. Kolejne albumy porównywano do chronologicznie drugiego w karierze „Powstania” i oceniano jako słabsze. Wydaje się, że Lao Che woleli iść własną drogą, niż wejść do ligi wielkich polskich headlinerów, gdzie są Hey, Kult czy Myslovitz. Nie uprościli swej muzyki, nie zaczęli pisać chwytliwych numerów. Czasem wręcz drażnili dziwnością, programem na oryginalność. Tacy prymusi.
Nowa płyta „Soundtrack” miała iść w parze z filmem (nie udało się go zrealizować). Nie ma tu gitarzysty Krojca (jeszcze w grudniu wydał solowy album „Pirx”), a za konsoletą Marcina Borsa zastąpił Eddie Stevens, brytyjski producent z nie pierwszego szeregu. Album brzmi dobrze, świeżo. Parę ładnych piosenek jest ustawionych na transowych, niemal hiphopowych rytmach: „Jestem psem”, funkujące „Już jutro” czy „4 piosenki”, już wyobrażam sobie Lao Che jako polskie The Roots. To by było coś.
Może jednak będą eksplorować minimalistyczną elektronikę („Govindam”), raczej już nie zrobią albumu pełnego discopunkowych, riffowych piosenek (singlowe „Zombi!”). Pięknie dałoby się rozwinąć długaśne „Idzie wiatr”, dostojny floydowski numer. Jestem jednak pewien, że Lao Che znajdą nowe, inne place zabaw. Zaskoczą. To jest jasna strona ich strategii – nie wiadomo, gdzie ich taki wiatr zawieje. Na razie rozwiewa ich w różne strony i o ile ten bujający, rootsowy kierunek jest strasznie fajny, o tyle próby gitarowe są dla mnie dość męczące. Czyli „Soundtrack” to płyta lepsza od poprzedniej, ale kolejna w cyklu „jesteśmy na rozdrożu”. Na prawdziwe „łał” muszę jeszcze poczekać. Na skreślenie Lao Che też jeszcze za wcześnie.
Wokalista Spięty, ze swoją połamaną, oglądającą samą siebie polszczyzną kojarzy mi się ze szczecińskim raperem Łoną. Równie inteligentny i instynktowny, nie wchodzi tak mocno w obserwacje, jeśli pisze o własnych przygodach, to duchowych („Jestem anonimowym melancholikiem, ale jutro ściągam buty z kamykiem”). Nie ma pewności, czy to on panuje nad słowami, czy one same wdają się w awantury z nim. Zderza słowa, zdania i buduje z nich niepokojące, pulsujące gorączką światy („Na moich oczach zombi żuł człowieka gumę”). Jest jak prosty mędrzec, którego spotyka się w drodze znikąd donikąd („Zbieram słowa jak kamienie i ciskam je wysoko/ jak mam kaprys tymi słowy podbić Bogu oko”). Jeśli muzyka Lao Che bywa dziwna, to teksty są kopnięte. Wyróżniają zespół, i o to chodzi.
Z trzech autorów tekstów urodzonych w wielkich polskich mundialowych latach – Wiraszko (1982), Kawalec (1978) i Dobaczewski (1974) – ten ostatni jest najbardziej skryty i aż do przesady zagadkowy. Jak pozostali pisze czasem dość ryzykownie, ale trzyma fason i przede wszystkim zostawia trochę oddechu słuchaczowi. Drażni? Mimo wszystko jest też najbardziej dojrzały, sporo spraw ma już poukładanych.