Nie do wiary, że ta Brytyjka ma 23 lata. Jej czwarta płyta jest zachwycająca, bardzo dojrzała i mocna. Gitarą akustyczną i głosem, przede wszystkim głosem Laura Marling pokazuje, jak łączy się w muzyce szczerość „aż do krwi” i mądre słowa z wyśrubowanym poziomem kompozytorskim.
„Once I Was An Eagle” to 16 akustycznych piosenek ułożonych w kolejności napisania. Opowiadają o romansie, a raczej o układaniu sobie w głowie „po tym”. „I will not be a victim of romance”. Mówią o tym, co najtrudniejsze: żeby nie bać się uciąć sprawy kiedyś cenne, ale już wyczerpane – nie tylko związki, ale też przyjaźnie. Można sądzić, że rolę grał tu zakończony w 2010 r. związek Marling z liderem grupy Mumford & Sons (który to zespół Marling „Once’em...” artystycznie zakasowała). Nagrano w 10 dni, w trzy osoby.
Piosenki z pierwszej części albumu stanowią jeden ciąg, suitę – można się z nimi poznać na YouTubie, w filmie „When Brave Bird Saved”. Artystka przeniosła się niedawno do Kalifornii, tą płytą jakby robiła resume przed wyjazdem. Już dylanuje, jeszcze folkuje po angielsku – ale szuka głębiej niż folkowcy z ostatnich lat. Jest boleśnie bezpośrednia. Jej ciemny, dojmujący głos ma wsparcie od wiolonczeli, bębnów i fortepianu. Zamiast orkiestr i trąb jerychońskich słychać oddech, w piosenki naprowadzają na trop Joanny Newsom, PJ Harvey, Nicka Drake’a... Nieporównywalna, niezrównana artystka i znakomity album.
Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 5/7/13