Nieustraszona folkowa wokalistka Laura Marling w wieku 27 lat pisze piosenki tak dojrzałe, że nie powstydziliby się ich Leonard Cohen czy Wojciech Waglewski. Teksty Marling zaludniają kobiety z krwi i kości, a nie plastikowe lalki, jak to na ogół bywa w męskim rocku.
„We love music ‘cause it needs us to”, śpiewa w „The Valley”. Będzie zawsze młoda. Będzie niepokonana jako kompozytorka i wokalistka. Będzie wbijać szpile gorzkimi słowami i koić łagodnymi akordami gitary. Urodzona w 1990 roku Laura Marling wydała już szóstą płytę – to już trzeci element kolekcji, która nazywa się „Doskonałość”.
Marling nagrała „Semper Femina” w Los Angeles jeszcze w 2015 r., z producentem Blakiem Millsem (Alabama Shakes, John Legend). „Zaczęłam pisać »Semper Femina« tak, jakby mężczyzna pisał o kobiecie, a potem pomyślałam, że to nie mężczyzna, tylko po prostu ja. Nie potrzebuję udawać kogoś innego, żeby pokazać sposób, w jaki patrzę na kobiety, również na siebie”, wspomina.
Album jest poświęcony kobietom, a jego tytuł tożsamy z treścią tatuażu, który od kilku lat nosi na udzie artystka. To skrót niemiłej sentencji Wergiliusza utrwalonej w „Eneidzie”: „chwiejną i zmienną jest zawsze kobieta”.
Marling pierwszy raz zwróciła na siebie uwagę, gdy niemal dekadę temu śpiewała z folkowym Noah & The Whale. Muzyka otacza ją od dziecka, jej ojciec, angielski szlachcic, prowadził studio nagraniowe. Kilka lat temu pojechała pobyć w Stanach, pojeździć, pograć. Co robi teraz?
Teraz Marling wynosi się z folku w muzykę zupełnie autorską. Już zaczynające płytę „Soothing” brzmi jak zaginiony utwór z nowej, świetnej płyty Voo Voo „7”. W stonowanej, eleganckiej piosence czai się niepokój. Naturalnie Marling śpiewa inaczej i znacznie lepiej od Wojciecha Waglewskiego, ale też dorównuje mu, jeśli chodzi o kompozycje.
W tym pierwszym utworze Marling porzuca nawet swoją ulubioną gitarę akustycznej. W kolejnych daje fory kwartetowi smyczkowemu, kontrabasowi, perkusji. Bez cienia brawury, z lekkością może stworzyć klimat gdzieś między Portishead a Goldfrapp („Don’t Pass Me By”). A wszystko, czego słuchamy, wynika ze śpiewania, z linii wokalnej, która dopiero stwarza kolejne instrumenty. Ogromny talent do pisania i aranżowania muzyki.
Lubię Marling używającą niedbałego, „amerykańskiego” głosu, gdy ze śpiewu ześlizguje się do mówienia, w stylu Boba Dylana. Przybiera wtedy osobisty ton. Pyta nim: „Do you cry sometimes?” i ledwo trącając struny gitary, dodaje: „You always say you love me most when I don’t know I’m being seen/ maybe someday when God takes me away I’ll understand what the fuck that means”, by zakończyć: „I just know you’re mama’s kind of sad/ and you’re papa’s kind of mean/ I could take it all away/ you can stop playing that shit out on me”. Piękna jest ta ballada, jedyna na płycie z brzydkimi słowami.
Swą feministyczną opowieść Marling snuje czasem z perspektywy głównej bohaterki, będącej w centrum wydarzeń, czasem jako obserwatorka wydarzeń. O kobietach i mężczyznach, miłościach i przyjaźniach straconych, porzuconych, dopalających się opowiada bez mazgajstwa, bezlitośnie, aż przechodzą ciarki. Dziewczyny nie są tu ofiarami, obiektami westchnień, lecz działają, żałują, zastanawiają się, co by było gdyby. Szkoda, że w 2017 roku wprowadzanie takich żywych ludzi do tekstów wciąż jest rzadkością.
Krytyk z „NME” rzucił porównanie, na które bym nie wpadł: taką ostrość tekstów jak Laura miał tylko Leonard Cohen. W wielkiej trójcy Marling oprócz Dylana jest także Joni Mitchell. I to raczej w rzędzie z takimi postaciami stawiałbym Marling, nie rozdrabniając się na Radiohead czy Joanna Newsom.
Tekst ukazał się 13/3/17 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji