Klasyfikuje się ją jako artystkę folkrockową. Najbardziej lubię w Laurze Marling to, że jest jej równie daleko do nowego folku w znaczeniu pokolenia nagrywającego delikatne utwory w zaciszu mieszkań w wieżowcach, co do prawdziwie korzennego, ludowego grania. Ona tylko gra na gitarze, śpiewa i pisze świetne piosenki.
Po poprzedniej płycie „Once I Was An Eagle” (2013) nawet Angielka poczuła, że przekroczyła Rubikon – wyjechała do Stanów, rzuciła muzykę, pracowała w kawiarniach, włóczyła się z różnej maści wyrzutkami. Później znów sięgnęła po gitarę, nawet elektryczną, zaczęła grać z zespołem.
Nagrała płytę, wyrzuciła ją włącznie z producentem i nagrała znowu – efektem jest „Short Movie”. Ma ono pełniejsze brzmienie niż ostatni album, jest sprytniej zrobione i więcej tu ironii. W zespołowym „Gurdjieff’s Daughter” Laura kłania się Dire Straits, a młodym i zagubionym podpowiada: „It’s God you need / sit down and worship me” („Worship Me”). Mówiony ton bliski Sheryl Crow z „All I Wanna Do” przybiera w bezczelnym, chuligańskim „Strange”, a perkusjonalia przywołują tu „Sympathy For The Devil” Stonesów.
Najlepszą piosenką na płycie jest „False Hope” przywołujące obraz Nowego Jorku zaciemnionego w obliczu huraganu „Sandy” i dwuznaczną sytuację z powrotem do już nie swojego domu. Równie dobrze wypadają „Walk Alone” oraz „How Can I”, w którym artystka śpiewa: „It could have been you but it was anyone/ you see I never miss my chance to run”. Zawsze sama. Pierwszy utwór jest w nowym, głośnym stylu, dwa ostatnie – w cichym starym. Takie liryczne tete-a-tete to nadal znak firmowy artystki. Album nie jest może takim ciosem w czerep jak „Once I Was An Eagle”, ale osobno każda piosenka 25-letniej Marling jest po prostu kapitalna.
Tekst ukazał się 27/3/15 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji