Byłem na festiwalu LDZ w Łodzi. Udał się bardzo. Od koncertów, przez panel i spotkania branżowe i towarzyskie, po zakupy płytowe i kasetowe. Przyszłoroczna edycja, trzecia, może potrzebować większego lokalu.
Jak zapowiedział mi to jeden z uczestników panelu, koncerty bliżej alternatywy niż awangardy. Tak było. Przede wszystkim dzięki tłumom ludzi, które zjawiły się w Bajkonurze, żeby posłuchać polskich zespołów. Moja podróż z Warszawy też była miła, krótka i tania. Straciłem część wizualną, na która trzeba byłoby czekać do 18 w niedzielę. Zadowoliła mnie część muzyczna – cała sobota.
Organizował to Wojciech Krasowski z Few Quiet People, który zamyka właśnie tę oficynę, przenosi się do Trójmiasta i razem z Etamskim będzie prowadził wydawnictwo Latarnia. Krasowski oddzielił panel (wydawcy tłumaczyli sens wydawania, swoją rolę w muzycznym biznesie i motywacje) od koncertów. Czasowo i miejscowo, przez co nikt w pośpiechu nie wyganiał uczestników z panelu. Nie było też słychać dźwięków prób, wszyscy wygodnie się zmieścili. Daję tę bzdurkę jako przykład, bo tak było na każdym kroku. Wszystko ogarnięte, bez przestojów.
Próby były głośne. Z jednej strony przebojowa i hałaśliwa Demolka. „Bliżej awangardy” Wilhelm Bras – zjawisko, facet używający syntezatorów własnej produkcji, grający w miejscach o specjalnej architekturze i akustyce, brzmiący potężnie, ale logicznie. Znakomity Piotr Kurek, zniuansowany, precyzyjny, który powiedział mi, że było trochę za głośno. Może najlepszy, razem z Wilhelmem Brasem, artysta wieczoru, najbardziej „światowy”, z mety zrozumiały i dający się odkrywać na kilku poziomach, otwarty na interpretacje.
Na cichszym biegunie dwóch muzyków już dawno współpracujących ze sobą – Michał Biela tylko z gitarą barytonową, wokalista i tekściarz totalnie „z serca”, naturalny. Po latach w Kristen i Ściance wie dokładnie, jak i co chce. Brzmi jak pójście za instynktem, pewniak. Osobno zagrał Etamski, ciągle młody, chłonący muzykę i wypluwający coraz lepsze i coraz bardziej zaawansowane utwory i płyty. Dawniej hip-hop z własnym rapem, teraz dźwiękowe obrazki, w których coraz mniej jest bitu i melodii – jak mówił Wojciech Bąkowski, „murzyńskiej”, bujającej muzyki – a więcej sampla, próbki, ścinki. Taki pozytywny, nieodklejony badacz jest z Etamskiego.
Był wreszcie nowy, wspólny projekt Kuby Ziołka (słusznie teraz sławnego z powodu Starej Rzeki – sprzedawały się ostatnie egzemplarze pierwszego wydania, drugie w drodze), na gitarze i efektach, oraz Rafała Iwańskiego z Hati, na rytmach i elektronice. Drugi w historii koncert Kapitalu, jeszcze to się wszystko układa, znajduje, będzie się zmieniać, ale brzmi intrygująco. Bardzo dobra próba ze strony Ziołka – zmęczony formą gitarowej piosenki szuka innych brzmień, faktur, jara się ambientem. Czuję go podobnie jak Wilhelma Brasa (Pawła Kulczyńskiego), jak muzyka, dla którego liczy się już kształt dźwięku, jego interakcja ze słuchaczem, „mieszczenie się” w budynku, sali, głowie. A może już dopisuję więcej, niż tam jest.
Kapital kojarzy mi się też z kIRkiem, który dał występ już pod koniec festiwalu. Ich widziałem do tej pory chyba najwięcej razy. Na granicy improwizacji, w oparciu o gotowe dźwięki z komputera, z przetwarzaniem na żywo fraz trąbki i chyba bez części materiału straconego w hotelu w Genewie (już znalazły się backupy, zespół w międzyczasie trochę się zmienił). Wciąż ekipa z ogromnym potencjałem i mimo dwóch płyt cały czas na początku drogi. Z towarzyszeniem gitarzysty Wojciecha Kwapisińskiego wystąpili w formule „Msza święta w Altonie”. Kwapisiński grał trochę ze strun, później położył gitarę na ziemi i coś tam otwierał, manipulował, dawał dźwięki nie całkiem gitarowe. W porównaniu ze zwykłym programem kIRKa Kwapisiński nie czyni rewolucji, raczej się wpasowuje. Dużo się po nich spodziewam, powtarzam to niczym Jacek Gmoch swoje „he he he”, rysuję im strzałkę na świat.