Pięć lat nie było na scenie Lily Allen, która weszła na scenę w połowie poprzedniej dekady jako niegrzeczna dziewczynka. Dziś w wywiadach jest wypytywana o Amy Winehouse.
Kojarzy się z nią także ze względu na nawiązania do muzyki z lat 60., choć u Lily zawsze istotny był element muzyki jamajskiej i hip-hopu. Dobrze radziła sobie też w konwencji synthpopowej.
Tytuł albumu nawiązuje do zeszłorocznego, świetnego „Yeezus” Kanyego Westa. W wywiadach Brytyjka opowiada, że mieszka na wsi z mężem i dziećmi, z którymi co wieczór któreś z nich zostaje. Na płycie szydzi z Lady Gagi, Beyoncé, Katy Perry na ich własnym terenie. Jest wściekle popowa – modyfikuje głos vocoderem, nawet gdy śpiewa o „bad motherfucker” (przebojowe „L8 CMMR”). „Give Me That Crown, Bitch/ I Wanna Be Sheezus”, żąda, po czym przechodzi do szeptu. W tekstach nudzi, a to o tym, jak to będzie imprezować, a to o tym, jak jej dobrze w domu. Najlepszy, mocno feministyczny tekst podsumowuje: „Forget your balls and grow a pair of tits/ It’s hard out here for a bitch”. Nieprzekonująco brzmią afrykańskie „Life For Me” i „As Long As I Got You”, w którym artystka miesza melodykę karaibską z estetyką country, tworząc kolaż rodem z obciachowych lat 80.
Czasem naśladownictwo zmienia się w parodię. Jest w tej Allenowej wersji Rihanny coś operowego, ale przekleństwa wyśpiewywane na tle przesłodzonych podkładów to trochę za mało na to, żeby powrót Lily Allen uczynić wielkim. To jest powrót, który nie otwiera oczu niedowiarkom.
Tekst ukazał się 10/5/14 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji