Symptomatyczna historia. Równe sześć lat temu Robert Sankowski pisał w „Wyborczej”: „Rok 2009 upłynie w Wielkiej Brytanii pod znakiem świetnych kobiecych debiutów. Po Little Boots i La Roux przyszedł czas na Florence Welch ukrywającą się pod nazwą Florence & The Machine”.
Dziś Florence święci triumfy i jest gwiazdą koncertowego sezonu ze świeżą trzecią płytą, a Little Boots, czyli Victoria Hesketh, za swój trzeci album zbiera tzw. mieszane recenzje. Niezależni i zbuntowani krytycy lecą na D’Angelo, Kendricka Lamara, a ostatnio Vince’a Staplesa i ich wielkie hiphopowe albumy, osobiste i polityczne zarazem. Białe dziewczyny z Anglii mają gorzej. Florence jest tolerowana, choć średnio się podoba, a dwa lata starsza Little Boots podobno puka w dno od spodu. Dlaczego tak piszą?
Elektronika Little Boots, w zamierzeniu chyba chłodna i niepokojąca, zaśpiewana czysto i raczej bez emocji, w 2015 roku trąci myszką. „Evening Standard” nazywa tę płytę (tytuł od filmu z Melanie Griffith z 1989 r.) celebracją brytyjskiej kobiecości, ale to smętna celebracja – jakiś stary house, nawiązania do przełomu lat 80. i 90., do Madonny, ogólnie przebieranki i deficyt energii. „Mojo” sugeruje, że artystka jest znudzona. Moim zdaniem brak tu dobrych melodii, lepsze numery do tańca wyśpiewuje np. Robyn, ale teksty są OK. Opowieść o biurowej pracy i sekretnym życiu nocnym, przyprawiona humorem, to ciekawy pomysł. Jednak może poza „Help Too” piosenkowe rezultaty nie dorastają do tej koncepcji.
Tekst ukazał się 21/7/15 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji