Za tym niewyjściowym szyldem stoi wokalistka i gitarzystka Julie Ann Campbell. Pierwszy album „Nerve Up” wydała w 2010 r. (ku uciesze Paula Morleya, prominentnego dziennikarza i menedżera). Rok później nagrała „Psychic Life” z Keithem Levene’em oraz Jah Wobble, byłymi muzykami PiL.
Jesteśmy więc w domu – to postpunk jak z podręcznika, czyli książki Simona Reynoldsa „Podrzyj, wyrzuć, zacznij jeszcze raz”. Z tym że... „Into The Cave”, utwór otwierający płytę „Hinterland”, mieści się gdzieś między wrażliwościami Madonny i Michaela Jacksona. Jest trochę acidowy, trochę madchesterski. Postpunkowcy też tańczyli i robili przeboje. Lonelady ma ich aż w nadmiarze.
Jest po brytyjsku oszczędna: jej eleganckie, brzmiące przestrzennie utwory mają w sobie coś z Jessie Ware. Sama Cambpell wspomina o fascynacji funkiem z lat 70., Parliament i Funkadelic, ale te inspiracje przefiltrowane przez jej wrażliwość nabierają chłodu. Tytułowy utwór sporo zawdzięcza popowemu Peterowi Gabrielowi: funkująca gitara spleciona z partią wiolonczeli i taneczny basowy motyw kojarzą się z jego singlami w rodzaju „Steam” i „Sledgehammera”. W „Groove It Out” ten pejzaż wzbogaca akustyczna gitara skręcająca całość w stronę... „Faith” George’a Michaela. Melodia i rytm przypominają Big Audio Dynamite pod wodzą Micka Jonesa.
Jednak Lonelady najbardziej podoba mi się wtedy, gdy przegląda brzmienia własnego miasta – Manchesteru. „Silvering” chyba najpełniej odwołuje się do Joy Division. To z ich albumu „Closer” wzięły się ta motoryka, te charakterystyczne przejścia na perkusji (z niezbędnym poglosem a la Martin Hannett), te cieniutkie klawisze. Podobnie w „Bunkerpop” – obok ścieżki syntetycznych bębnów (ach, te drętwe uderzenia w talerze) jest stłumiona gitara elektryczna, minimum klawiszy, rzężący motyw klawiszy/gitary. Nerwowa i żywa rytmika każe słuchaczowi wykonywać robotyczne gesty z repertuaru Iana Curtisa. Bobby Gillespie na Facebooku Primal Scream napisał, że najbardziej na płycie podoba mu się „Into The Cave”, słusznie przywołując innych pupilów wytwórni Factory – A Certain Ratio.
Proszę spojrzeć na wykonanie na żywo utworu „All Shook Up” (nie ma go na płycie). Julie Campbell z krótką grzywką wygląda jak ruda wersja Iana Curtisa, Gareth Smith przy instrumentach elektronicznych – jak sobowtór Petera Hooka. Gdyby nie ta linia basu, można by pomyśleć, że to telewizyjny występ Joy Division z 1979 roku.
To jest płyta o postindustrialnym Manchesterze, ale raczej nie dzisiejszym, lecz właśnie tym dawnym. Campbell nagrała ją u siebie w domu na ośmiośladowym magnetofonie Tascam z epoki. Jedynym wytchnieniem od estetyki początku lat 80. przerobionej na pop jest „Flee!”. Utwór z brzękami gitary i zgrzytliwymi dźwiękami niewiadomego pochodzenia, z czymś między smyczkami a niekończącym się dźwiękiem liry korbowej, brzmi jak Björk. Fantastyczna ballada zrobiona innym językiem niż cały „Hinterland”, innym niż dzisiejsza muzyka. Najważniejszy utwór na płycie czy drogowskaz na przyszłość?
Tekst ukazał się 26/4/15 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji