W nazwie są nie kwiaty, tylko przezwisko lidera zespołu Marcina Biernata – Makarona. Gitarzysta Muzyki Końca Lata może zrobić szum „więcej niż tygodnia”. Nikt dawno nie pisał tak dobrych tekstów – pełnych nawiązań do Hłaski, T.Love, a nawet Prousta.
Dziejących się w rodzinnych stronach autora (mazowieckie Mrozy), ale zrozumiałych dla każdego, kto choć raz spędził wakacje na wsi. Do tego układających się w całość. Te słowa bawią się z mitem rockmana, podważają go, bo dziś rock and roll już nie ma sensu, nie działa. Nastolatki piszczą paskudnym boysbandom, dla których teksty piszą generatory ustawione w lochach korporacji.
A my jesteśmy „hen gdzieś daleko, za górami, za lasami/ w domu kultury zaraz za Olszewicami” i najbardziej na świecie chcemy dać się nabrać: „zabiorę cię na koniec świata...”, ale Makaron uzupełnia: „...tylko znajdę kluczyki do małego fiata”. Nie ma po co ich szukać, to tu jest koniec świata. Tu miesiące lecą przez palce szybciej niż gdzie indziej. Potrzebne są „strzały mocniejsze niż kawa w Parysewie/ całe są moje, połówki dla ciebie/ kto ma lepszy sposób, by utopić smutki/ kto pierwszy dziś skoczy na główkę do Witówki”. Skok na główkę do strumyka jest tym samym, co granie w zespole z małej miejscowości – próbą zamordowania nudy. No i zaimponowania dziewczynom, bo po to powstał rock and roll: „na zabawie w Złotym Lwie skaleczyłem kiedyś rękę/ gdzie są te wszystkie dziewczęta, z którymi nigdy nie grałem w butelkę”.
W jeszcze innym barze gubi się zasięg, nie tylko dosłownie. „My abonenci czasowo niedostępni/ kiedyś dwudziestoletni, dziś już tylko piękni/ o tej porze niewiele już do nas dociera/ nie wyjdziemy aż zagrają Alberta Aylera”. Euforia jednak opada: „W domu światło się pali, w barze gaśnie muzyka/ jeszcze kiedyś wygram, jeszcze kiedyś wygram/ ...w piłkarze u Jerzyka”. Nie w piłkarzyki, w piłkarze – tak to się nazywa w wieku, gdy zwycięstwa smakują. Później budzą tylko żal, tęsknotę. Granie i słuchanie też nie są dane na zawsze: „I zapamiętaj jedno mała/ za kilka lat już tak nie będziesz skakała/ więc kręć biodrami, bo za karę/ pokażę ci, jak w moich stronach stroi się gitarę”. Czas przeszły jest bohaterem tej płyty bardziej jeszcze niż miejscowości, ulice i bary.
Te słowa Biernat śpiewa do muzyki ostentacyjnie rockowej, na kilku akordach. Są w tym lata 90., amerykańskie i brytyjskie zespoły, na które się załapał jako nastolatek, ale także melancholia polskiego bigbitu, która weszła mu do głowy, gdy był dzieckiem. Dlatego niewinność, delikatność, autoironia, czułe wspomnienie: defil, polmuz, jolana – marki tanich gitar z innej epoki.
Celowo staroświecka muzyka podkreśla świętą monotonię prowincji: „tu się nie zmienia nic poza datami”. Ona zostaje oswojona, odzwierciedlają ją nierówne chórki, nieurozmaicone bity, niewyszukany sposób śpiewania. Tak jest dobrze. Maki i Chłopaki są już parę minut po momencie, w którym marzenia o zostaniu gwiazdą rocka idą do kosza. „Śpiewamy razem, ja i Janek Curtis/ z twarzy podobni jak dwie krople wódki/ że już nic nie będzie lepiej, już nic się nie zmieni”...
Tak, Biernat lubi czerń Casha i Curtisa, ale coś się zmieniło – jego muzyka już wyjechała z Mrozów.
Tekst ukazał się 12/4/12 w „Dużym Formacie”, w rubryce „wydarzenie tygodnia” – w portalu więcej recenzji