Trzy lata temu debiutowali jako zespół z innego czasu i miejsca. Uzbrojeni w gitary młodzieńcy z Mrozów oprócz ładnych melodii mieli specyficzną melancholię, splin z mazowieckich nizin. Mieli indywidualny urok.
Było to zasługą tyleż tekstów wokalisty Marcina Biernata (to ów Maki z nazwy grupy), co muzyki rodem z amerykańskich niezależnych rockowych lat 90. Wtedy dostęp do internetu daleki był od powszechnego, a fani, żeby poznać muzykę, musieli pokwapić się do sklepu, na giełdę czy koncert. Paradoksalnie wszystko wydawało się bliżej, nawet sukces mierzony liczbą sprzedanych kaset.
Liryka Biernata była często osadzona w geografii Mazowsza i ważnych dla jego pokolenia książkach, filmach, płytach. W specyficzny sposób – nie chodzi o nawiązywanie w tekstach do poszczególnych fabuł albo zdań, ale o rzucanie tytułami, tak jak się to robi w niezobowiązującej rozmowie ze znajomymi.
W nowych piosenkach zespołu rozrośniętego z tercetu do kwintetu obu wątków jest mniej. Muzyka jest bardziej różnorodna, ale to wciąż nostalgiczny gitarowy rock, przeniesiony z lat 70. via lata 90. Tematy to alkohol i dziewczyny, ale ujęte w trójkącie miraż – porażka – wyrzuty sumienia. Po zwrotce: „Znów mnie rzucisz na kolana/ gdy popiję piwem dwieście” („Tropicana”) następuje poruszający refren: „Jedną rzecz możesz dać mi w prezencie/ zdejmij, zdejmij/ zdejmij ze mnie to zaklęcie”. Jeszcze mocniejsze jest zdanie: „Może jesteśmy sobie pisani/ może mnie poznasz z koleżankami” („Nie jesteś taka”). Ale płyta zawiera więcej humoru, niż wynika z tej recenzji.
Tekst ukazał się 4/9/15 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji