Rock i hip-hop lubią się łączyć od zawsze. Kulminacją była może ścieżka dźwiękowa do filmu „Sądna noc” i zespół Body Count kierowany przez Ice‑T. W Polsce do takiego mięsistego grania jako pierwsi zapisali się Kazik i Blendersi, później np. promowany przez Zbigniewa Hołdysa zespół 100 proc. Bawełny.
Mama Selita, dziś na etapie drugiej płyty długogrającej, wydaje się najcięższym tu muzycznie zespołem. Ma tony funku, rockowy pazur porównywalny choćby z Magnificent Muttley (do głosu dochodzi w Polsce pokolenie wychowane na Red Hot Chili Peppers) i bardzo dobry wokal. Wątki hiphopowe są u Mamy Selity bardzo wyraziste. Przede wszystkim – polskie słowa. Dalej – operowanie szczególnym, samokrytycznym „my” (także w tytule płyty), swego rodzaju pokoleniowy autobiografizm (jak u Łony i Webbera). Mnóstwo nawiązań w słowach (od Dezertera po Sokoła) i zabawy samym brzmieniem słów.
Weźmy ich prawdziwy hit „Maratończyk”, którego zwrotka jest rapowana na tle spokojnego riffu, a melodyjny, przebojowy refren rozwiązuje to w stylu Johna Frusciante. Wokalista Igor Seider z namaszczeniem śpiewa w nim: „jestem jak pies, chcę biec byle gdzie/ gubię sens i myśli, ty też, ty też”. Wolniejsza zwrotka pozwala na erudycyjne, ale ekwilibrystyczne aż do uśmiechu frazy w stylu: „Wskazujesz na mnie palcem, panie pantokrator?/ moja Sykstyna złamie palec olbrzyma”. W innych miejscach Seider wykazuje czysty talent poetycki, jakby uważnie słuchał Michała Hoffmanna z Afro Kolektywu („Żyjąc w ASAP-ie, na kocią łapę”). Kończąc wątek tekstów – tak przyzwyczaiłem się na „Materialistach” do dźwięków polskiej mowy, że dopiero po zagłębieniu się w książeczkę odkryłem, że utwór „Just Do ID” nie jest „Czasem dumy”. Nie wiem, dlaczego „Black Box” jest po angielsku.
Bardzo podoba mi się brzmienie płyty, za które odpowiada Olo Mothashipp – inną stronę jego talentu poznamy, kiedy wkrótce ukaże się akustyczna, solowa płyta Pablopavo. W nagraniach Mamy Selity producent wyeksponował gitary, z kolei bas i bębny są raz ustawione niczym w starych soulowych nagraniach (czy może tak mi się tylko wydaje), innym razem przesterowane i burczące. Czuję równowagę między „lekkim” a „ciężkim”, choć refreny wydają mi się czasem napisane zbyt sztampowo, brakuje jakiegoś firmowego znaku zespołu. Nim z kolei naznaczone są zwrotki chyba wszystkich piosenek.
Wierzę w zespół Mama Selita i uważam, że dwa lata po debiucie wciąż ma nieokiełznaną, młodą energię. Nawet jakby jej przybywało.
Tekst ukazał się 10/10/14 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji