Lewicowi bojownicy już w otwierającym płytę „The Sullen Welsh Heart” śpiewają: „time to move on”. Poprzedni album był niby „ostatnią próbą porozumienia się z masami”, teraz pełnym głosem mówią: coś się zmieniło. W najnowszych piosenkach nie ma dawnej wściekłości – a muzyka Manics bardzo na tym zyskała!
Jakby nie wierzyli w „twitterowe rewolucje”, w greckie zamieszki i hiszpańskie protesty, już nie. Grają spokojnie, akustycznie, z sekcją dętą. Na całej płycie jest tylko jedna ścieżka elektrycznej gitary. Ze znakomitym efektem Walijczycy zapraszają do śpiewania gości: Cate Le Bon, Lucy Rose i sporo od nich starszego Richarda Hawleya. To po prostu dojrzały i ważny album.
Nie chodzi tu o to, żeby trząść się nad niezłą płytą starych dziadów. Popkultura jest dziedziną, w której objawieniami muszą być i są zwykle młodzi. Od starych wymaga się już tylko uczciwości. I chyba właśnie ją dostaliśmy – w postaci gorzkiej, ale wyciszonej płyty od byłych rewolucjonistów. Bez zamachu na listy przebojów. Może tylko w gorzkim „30-Year War” siedzą dawni Manics – to rozrachunek z 30 latami „zwalczania klasy pracującej przez establishment”, przy tym to również spojrzenie wstecz. Napisane ponoć długo przed śmiercią Margaret Thatcher. Jednak na „Rewind The Film” więcej jest śpiewania o „niepolitycznej” przeszłości, o tym, że czegoś się żałuje, o samotności – jak ulał pasują tu odwołania do „Lost In Translation” w zwiewnym „(I Miss The) Tokyo Skyline”. Czad. Czar.
Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 27/9/13