Kiedyś te pieśni wyznaczały czas wiosny, sobótki, postu, żniw, wesela, święta. Teraz, opisujące cały świat w 46 minut, imponują uniwersalnością liryki.
Ludowi artyści są już w Polsce nieliczni i wiekowi, czego dowodem książka „Ostatni wiejscy muzykanci” Andrzeja Bieńkowskiego czy lista wspaniałych laureatów Nagród Kolberga wręczonych w środę przez ministra Glińskiego. Cienką nić muzyki chłopskiej – od zawsze przekazywanej z pokolenia na pokolenie, bez zapisu – podtrzymują pasjonaci tacy jak skrzypkowie Janusz Prusinowski czy Maciej Filipczuk. Maniucha Bikont jak oni naukę bezpośrednio u mistrzów łączy z wielokierunkową praktyką artystyczną. Nie tylko śpiewa, ale też organizuje warsztaty, potańcówki, koncerty.
Ważne zastrzeżenie: płyta „Oj borom, borom” jest przetworzeniem pieśni ze wsi Kurczyca na ukraińskim Polesiu, nad rzeką Słucz. Na Ukrainie lata komunizmu nie poczyniły takich spustoszeń jak w Polsce, tam jeszcze śpiewa się razem. Dzięki temu, że Bikont nawiązała więź z wykonawczyniami tych pieśni i dostała placet na ich śpiewanie – ta płyta zyskała osobisty walor. Dziś to on jest ważny, tak jak dawniej ważna była wspólnota.
Jedynym instrumentem na płycie i równoprawnym partnerem ukraińskiego śpiewu Maniuchy jest kontrabas Ksawerego Wójcińskiego, wykształconego jazzowego muzyka, wrażliwego oryginała. Artysta dobywa dźwięki smyczkiem, palcami, uderzeniami – brzęczy, dudni, imituje lirę korbową czy ludowe basy, no i dużo improwizuje (na płycie są nawet utwory bez śpiewu, w innych dośpiewuje Wójciński). Z nim ta płyta brzmi bardzo współcześnie, ale nie mniej pięknie.
Do „Oj borom, borom” może przywabić charyzma Bikont i Wójcińskiego, piękno jej głosu i jego wrażliwość, minimalizm brzmienia, harmonia instrumentu i wokalu – co kto woli. Jeden przeszywający utwór? „Buła oseń chołodna” (Była zimna jesień) o dziewczynie szukającej grobu ukochanego w dalekich krainach. Albo „Usi hory zelenijut” (Wszystkie góry zielenieją), w którym dzieci bezskutecznie wzywają ojca, by wstał z grobu. Albo tytułowa, radosna, grubo grana pieśń o pijanym młodzieńcu.
Album jest skomponowany jak dawny świat oparty na cyklach przyrody i na wspólnocie, na jedności czasu, miejsca i śpiewu. Kiedyś te pieśni wyznaczały czas wiosny, sobótki, postu, żniw, wesela, święta. Teraz, zamknięte w płytowym formacie i opisujące cały świat w 46 minut, imponują uniwersalnością liryki. Ten album jest nie gorszy niż znakomity „Zaświeć niesiącku” gitarzysty Raphaela Rogińskiego i kurpiowskiej śpiewaczki Genowefy Lenarcik. Rzecz jest ponadczasowa, to pewne.
Tekst ukazał się 9/6/17 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji